[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nigdy ani na mgnienie oka nie pomyślał, że te meteory, miraże, ułudy jego tyczyć się mogą.O niemotę swego geniuszu oskarżał świat zewnętrzny.Od zewnętrznego świata oczekiwał wszystkiego i na niego zwalał wszystkie winy.Nie przychodził mu na myśl ani Tasso wielką pieśń swoją snujący w celi więziennej, ani Milton śpiewający o raju w wiekuistych ciemnościach ślepoty.Nie przychodziło mu na myśl, że w każdej fali powietrza światła, woni, w każdym kamyku przydrożnym i każdej trawie polnej, w liniach każdego ludzkiego oblicza i westchnieniu każdej piersi ludzkiej tkwi cząstka duszy świata niewidzialnymi nićmi połączona z duszą artysty i w ruch ją wprawiać mogąca, jeżeli tylko naprawdę jest to dusza artysty.On był pewny, tak pewny, jak tego, iż żył i oddychał, że trzeba mu było gór, skał, mórz, puszcz, gorących szafirów niebieskich, nagich modeli, fantastycznych draperii, gwaru, gorączki, gonitwy, aby czuć, myśleć i tworzyć.Gdyby świat zewnętrzny oblał go jakimś wielkim bogactwem i ugodził weń jakimi piorunami wrażeń.Tu, niestety, niestety! nic nie czyniło na nim wrażenia żadnego.Chodząc po swej pracowni, obu rękami, jak nieraz już bywało, pochwycił się za włosy.Był to gest gniewu czy rozpaczy, czy obu tych uczuć razem.Przy tym zjedzone przed chwilą śniadanie uczyniło go nieco ciężkim.Ten kucharz - przed samym ożenieniem się jego do Osowiec przybyły - doskonale gotował.Matka jego poprzestawała dawniej na starych i trochę już niedołężnych sługach, ale dla młodych państwa wszystko w domu odnowionym i ulepszonym zostało.Z takiej kuchni, jaka tu była teraz, niewidzialnie sączył się w żyły ludzkie ociężający olejek sybarytyzmu.Po półgodzinnym łechtaniu podniebienia wybornymi sosami i słodyczami uczuwało się potrzebę wyciągnięcia ciała na elastycznej kuszetce ponętnie ustawionej śród palm i dracen.Zbliżając się do szafki z książkami Zygmunt spojrzał po swojej postaci.Tyje, stanowczo tyje! Co chwilę porywała go złość lub rozpacz, jednak tyje! Wina to braku wrażeń.Czymże, jeżeli nie opasłym wołem, stać się może człowiek wszelkich wrażeń pozbawiony?Wpółleżąc na elastycznej kuszetce przerzucał tomik poezji Leopardiego, którego niezgłębiony smutek zgadzał się z dzisiejszym, od dość już dawna zresztą trwającym jego usposobieniem.Wszystkie westchnienia, łzy, zwątpienia wielkiego pesymisty stosował do siebie.Czytając o nicości i rozpaczy powszechnego życia myślał o swoim życiu.Nie spostrzegł, że drzwi pracowni otwierały się parę razy, a zza nich wyglądała i wnet znowu cofała się piękna kobieca główka w misterne puchy złocistych włosów i różowe astry ubrana.Parę razy główka ta zajrzała i cofnęła się, aż na koniec, równie cicho jak przedtem drzwi otwierając, do pracowni weszła Klotylda.Trochę jeszcze zapłakane jej oczy nieśmiało i prawie pokornie utkwiły w twarzy męża, który od kart książeczki wzroku nie odrywał.Na młodziutkiej jej twarzy malowało się pytanie: Podejść do niego czy nie podejść? Przemówić czy nie przemówić? Wahała się z tym nie dlatego, aby jeszcze czuła gniew lub urazę.Wprawdzie nie obdarzył on ją dzisiaj ani jednym serdecznym słowem lub choćby spojrzeniem i zdawał się nawet nie słyszeć tego, co ona do niego mówiła, wprawdzie obojętność ta, którą zresztą okazywał on jej teraz prawie zawsze, rozgniewała ją i rozżaliła tak bardzo, że przez całe dwie godziny snuła w ciężko zmartwionej swej głowie mnóstwo dziecinnych zamiarów wyjazdu, rozstania się, nawet samobójstwa.Ale żyć w nieporozumieniu z nim dłużej nad dwie godziny - przechodziło jej siły.Z natury była łagodną i łatwo przebaczającą.Pragnęła teraz pogodzenia się i choć jednej godziny pogodnego przestawania z nim sam na sam.Gdyby tylko wzrok podniósł na nią, z okrzykiem radości rzuciłaby się mu na szyję.Ale on nie spostrzegając czy udając, że nie spostrzega jej obecności, patrzał ciągle w książkę.Szafirowe jej oczy, blaskiem, głębią zdradzające temperament żywy i namiętny, były teraz bardzo strwożone, zmącone.Delikatne ramiona wzdłuż zgrabnej kibici opuściła i stała chwilę pośród pracowni, wahająca się, nieśmiała, rozkochana, aż na usta jej wybiegł figlarny uśmiech.Na palcach, cichutko, zbliżyła się do sztalug i odchylając zawieszone na nich płótno odsłoniła własny na wpół wymalowany portret.Posiadać swój portret ręką męża wykonany było od dnia zaręczyn z Zygmuntem ciągłym jej marzeniem.Po roku bezczynnego życia w Osowcach Zygmunt malować go zaczął, lecz dotąd nie skończył, robotę około rozpoczętego dzieła z dnia na dzień odkładając.Przed tym nie dokończonym, lecz już dość wyraźnym wizerunkiem Klotylda złożyła naprzód dyg głęboki, a potem przemawiać do niego zaczęła:- Dzień dobry pani.Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry.Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha, a nie chce zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z całego serca pogodzić się już pragniesz.Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie, niech pani tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne.Ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale niestały nie jest.I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na gorsze.owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani cząsteczki.ani kropelki.ani iskierki.Łzy kręciły się w jej oczach, a w głosie drżał śmiech.W dziecinnym jej figlowaniu czuć było zaczynające rozdzierać się od zwątpienia serce kobiece; z ruchów jej, gestów, mimiki bił niewymowny wdzięk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]