[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mężczyzna stoi nieruchomo, wyprostowany, czterdzieści jeden metrów iszesnaście centymetrów od dalmierza mego karabinu.Patrzy w moją stronę.Wtem unosiręce, pokazuje swe dłonie: ma puste.Gest poddania, gest przyjaźni, gest pojednania.Nie wstaję.- Kim jesteś?- Nie poznajesz?Rusza w moją stronę, idzie jednak na tyle wolno, bym nie poczuł sięprzezeń zagrożony.Wciąż wślepiam się jednoocznie w jego twarz, lecz na razie mimowszystko znajduje się on za daleko, widzę jedynie plamę brudnego cienia.Przestawiam Goernera na ogień ciągły.Czekam.On idzie.Nie myślę:patrzę.I widzę.- Widzisz? - krzyczy.- Poznajesz? Rozumiesz? Wstań.Wstaję.Na miękkich nogach podchodzę do niego.Goerner przy biodrzei palec na jego cynglu i jasny cel w moim oku - ale on na to nie zważa, uśmiecha się.On.Ja.Spotykamy się w pół drogi.Podaję sobie dłoń.Ściskam ją mocno.Jestem wlśniącym, szykownym garniturze utkanym z jakiegoś sztucznego, kosmicznego tworzywa;krawat, podług nieznanej mi mody, wąski i asymetrycznie podwójny; spiczastonosemokasyny; włosy sarmacko podgolone wyżej uszu i ściągnięte w tył, na kark, gdziespina je metalowo-krzemowe, miniaturowe dzieło sztuki; na lewym przegubie symbiotyczny,zmiennokształtny zegarek; twarz gładko ogolona; purpurowe okularki unoszące się przedoczyma na niewidzialnej uwięzi zausznych magnetycznych zaczepów; brylantowy kolczyk wlewym uchu - bardzom elegancki, nie ma co.Przyglądam się sobie w milczeniu, zdjąwszy zoczodołu snajperski wizjer.- I? - pytam, ze śladem rozbawienia w głosie.- Napatrzył się?- Nie - mruczę, irracjonalną wrogością maskując szok.- Ale nieprzeszkadzaj sobie.Mów.Ja słucham.Wzdycham.Oglądam się za siebie, przez ramię: na tę chwilęokularki usłużnie pochylają się i lekko opuszczają.- N'Goto, mam nadzieję, nie wygłupi się z jakąś nagłą szarżąz tego rowu.- Widzi, że rozmawiamy - uspokajam się i zaraz nacieram: - Powiedzwreszcie.Wytłumacz!- Możesz mnie dotknąć.Nie krępuj się.To mnie irytuje.- Co się dzieje? - syczę sobie w twarz.- Co to wszystko, do kurwynędzy, znaczy?- To czas.- Co: czas?- Czas.Nauczysz się.Znów milczymy.Rozglądam się leniwie dookoła - oraz - wpatrujęsię w siebie z rozpaczliwą desperacją.- Zabierz mnie stąd.- Nie po to tu przybyłem.- A po co?- Byś mnie zobaczył.Byś uwierzył.Byś mógł zachować nadzieję.- Ty jesteś przyszłym mną, prawda? Mną, którym dopiero będę.- Niezupełnie.- Co to znaczy: niezupełnie? Albo tak, albo nie.- Nie pojmujesz jeszcze natury wszechczasu.- To mi ją wyjaśnij!Sięgam do kieszeni marynarki, wyjmuję jakiś przedmiot i podaję gosobie.- Weź to.- Co to jest?- Weż.Biorę.Metalowy amulet na łańcuszku.- Na co mi on?- Załóż.- Co, z wiekiem stanę się zabobonny? Nie wyglądasz na wielestarszego.- To nie zabobony.Zrozumiałem.- Jakiemu Bogowi służysz?- Dobrze.Bardzo dobrze.- Jakiemu?- Początku.- Drachler mówił prawdę.- Ci od Zamykającego raczej nie kłamią.Kręcę głową z niedowierzaniem.- To dlatego? Żeby dać mi ten talizman? I teraz znikniesz? Po prostupo to, żebym wiedział, że jednak przeżyję tę wędrówkę, co?- Ależ ja nie stanowię na to żadnego dowodu.Możesz zginąć wnastępnej minucie.- To niemożliwe.- zaczynam, lecz równocześnie - odwracam się iodchodzę po własnych śladach - Zostań! - wołam za sobą; w odpowiedzi, nieoglądając się wstecz, unoszę wysoko prawą rękę z dłonią twardo zwiniętą wpięść, po czym gwałtownie rozwieram ją.To jakiś gest pożegnalny, któregoznaczenie nie jest mi znane w tym konkrentym fragmencie mego życia.- Kim jesteś?! -pytam swe oddalające się plecy, bojąc się podążyć za sobą ścieżką wydeptanąswymi stopami.- Kim ja jestem, kim będę?!Rozlega się huk i znikam w połowie następnego kroku.Z ziemi podnosisię w noc obłok szarego pyłu.Z tej samej ziemi podnosi się w noc N'Goto zopuszczoną do nogi assegai.- Bóg! - krzyczy.- Bóg, Shetozah! - Wznosi dzidę ku gwiazdom.-Afryy-kaaaaaa!!9Spojrzeć w oczy samemu sobie.Uścisnąć sobie dłoń.To jestparadoks, i on ma nawet jakąś nazwę, ale nie pamiętam jej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]