[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wychodzi z człowieka cała woda, cały tłuszcz.Traci siękilogramy niewiarygodnie szybko.Po takiej fazie gorąca, kiedy jest sięjuż porządnie mokrym, następuje przypływ zimna.W ciągu paruminut wnętrze ciała lodowacieje.Półprzytomny człowiek ledwo wie,co się z nim dzieje.Ma się tylko uczucie: raz, że ciało płonie, raz, żejest przemarznięte.Takie wycieńczające organizm skoki mogą trwaćcałymi dniami, czasami nawet tygodniami, niezmiennie w tym samym rytmie.Malaria, zwana też zimnicą, wcale nie musi być śmiertelna.Silneorganizmy, ludzie twardzi miewają nawroty choroby przez całe życie,dwa lub trzy razy do roku, a między nimi niekiedy przypadkizasłabnięć.Jeśli organizm jest słabszy, ryzyko jest większe.Wszystkozależy od siły ataku i stanu chorego.Widywało się już siłaczy, którzyumierali, podczas gdy rachityczne dzieci przeżywały.Wiele zależy teżod stanu poszczególnych organów wewnętrznych.Malaria może naprzykład zaatakować wątrobę, jeśli ta była już wcześniej chora.Jest tojeden z powodów, dla których zimnica czyniła spustoszenie wśródbiałych żyjących w tropiku, zarówno osadników, jak i pozostałych.Popewnym czasie amatorzy whisky, których procent w tej grupie jestwysoki, umierają na wątrobę.Na malarię nie ma lekarstwa.Tylko chinina, a i to nie zawsze, możeto świństwo zahamować.Ale myśmy jej nie mieli, nie było niczego, comogłoby przynieść Montaignes'owi ulgę.Jedyne, co mogliśmy zrobić,to być przy nim podczas ataków, i mieć nadzieję, że jego organizmwytrzyma.***W hangarze na łodzie zbudowaliśmy łóżko.W ten sposób mogliśmyczuwać przy nim przez cały dzień nie przerywając pracy.Owijaliśmygo jedną z tych plecionych mat, których mieliśmy spory zapas, a kiedydostawał drgawek, okrywaliśmy go jeszcze skórami zwierząt, główniepotamoszer.Biedak był blady, przybrał woskową, żółtawą barwę.Jego twarznaznaczyły bruzdy, po których nieustannie ściekały wielkie kroplepotu.Leżał nieruchomo, pogrążony w całkowitej śpiączce przerywanejkrótkimi przebudzeniami, podczas których majaczył wykrzykującbezsensowne urywki zdań.Jego pot wydzielał gorzki, mdlący zapach,którym pomału przesiąkł cały warsztat.Paulo zajmował się chorym.Regularnie wycierał mu całe ciałoszmatami, zrobionymi z kawałków starych koszul; ciągle je prałi suszył nad miską gorącej wody.- Ale mu się przytrafiło! Biedak, dostaje nieźle w kość.Żeby tylkowytrzymał! Nie, żebym się niepokoił, ale nie podoba mi się ten jegokolor.Stary przygotowywał rzadkie zupki z soku i miąższu owoców,zwykle o pięknej pomarańczowej barwie, do których dodawał trochęcukru z trzciny.Kiedy tylko wyglądało na to, że Montaignes sięprzebudzi, dwa czy trzy razy dziennie, podbiegał, by dać mu jeść.Siadał przy łóżku, z pełną tykwą na kolanach, podtrzymywał podgłowę i wlewał mu do ust gorącą miksturę.- Połykaj! Połykaj, do cholery!.Tak.Dobrze.No, jeszczetroszeczkę.Łyżeczkę, żeby zrobić przyjemność Paulowi.No! O rany! Nawetnie ma już siły otworzyć ust! Trzymaj się, Mały! Jedz, to ci dobrze robi!Wkrótce Paulo przyniósł do warsztatu swoje łóżko i już nie odstępowałswojego podopiecznego.Kiedy przychodziłem z własnymiproblemami, siedział zatroskany i ponury obok młodziaka albo piłmelancholijnie swój bimber z małej tykwy, a na jego twarzy malowałosię zmęczenie nie przespanych nocy.Uśmiechał się do mnie, wzdychał,walił się w udo i obiecywał:- Wyjdziemy z tego, zobaczysz! Nie martw się.- Nie martwię się.- Wiem, wiem.Wyjdziemy z tego, zobaczysz!***Twierdzi się, że nieszczęścia chodzą parami.Pomimo całej sympatii,jaką żywiłem dla Montaignes'a, daleko bardziej zaniepokojony iprzerażony byłem niespodziewanym obrotem, jaki przybrała niemal w tymsamym czasie apatia Małej.Z biegiem czasu powoli przyzwyczaiłem się do jej braku apetytu,i zaniku energii.Ale teraz nie jadła już w ogóle i chudła w tempie,które mnie przerażało.Patrzyłem na nią, leżącą z oczami jeszczeotwartymi, ale utkwionymi gdzieś w dal, bez blasku, z zaostrzonymirysami twarzy, na której skóra była jakby obciągnięta.Przypominałami wygłodzone azjatyckie dziewczynki, wychudłe i pozbawione wszelkiejnadziei.Potem zaczęła spać.Nie poruszała się już, leżąc przez cały dzieńz zamkniętymi oczami i regularnie oddychając.Rano, kiedy wychodziłem,podczas każdej z licznych wizyt, jakie jej składałem podczas dnia,wieczorem, w nocy, pozostawała pogrążona w głębokim odrętwieniu,które mnie przerażało.- Mała? Mała? Obudź się.Musiałem długo nią potrząsać, zanim nastąpiła jakaś reakcja.Unosiła powieki, usiłowała uśmiechnąć się, ale nie starczało jej sił, poczym niepowstrzymanie zapadała z powrotem w letarg.Osłuchałem ją, pragnąc znaleźć jakieś wytłumaczenie czy wskazówkędotyczącą tej choroby, która pozwoliłaby mi na zrozumienie, conależy uczynić.Obmacywałem ją, badałem każdy centymetr jej ciała.Szukałem jakiegoś ukrytego wylewu, starałem się znaleźć na jej skórześlad po ukłuciu kolca lub owada, które mogło spowodować takąsenność.Nie było niczego.Poza ciągłym snem i straszliwym wychudzeniembyła w doskonałym zdrowiu.Nawet rana jej przedramienia, z którejmałe haczyki powypadały kolejno w miarę upływu czasu, wspanialesię zabliźniła i nie mogła mieć z tym nic wspólnego.Jej oddech byłspokojny, podobnie jak wyraz jej twarzy.Nie widziałem śladucierpienia czy nawet najdrobniejszego niedomagania.Co też mogło jej być? Odtwarzałem w myślach wszystko, co razemrobiliśmy, analizowałem wspomnienia, starając się zrozumieć, kiedymogło się jej coś przytrafić.Jedno było pewne, mianowicie, że jejprzypływy złego humoru, jej dziwaczne zachowania, które jak kretynwziąłem za wyrzuty czy drobne szykany, stanowiły pierwsze objawypogorszenia zdrowia.Ta potworna choroba tliła się w niej już oddawna.Czy przyczyną mógł być psychiczny szok? Starałem sięsprowokować jakąś reakcję krzycząc nagle, wrzeszcząc na nią.- Obudzisz się wreszcie, do jasnej cholery!W końcu nawet ją spoliczkowałem, trzymając za ramię, dwomapowolnymi i zamaszystymi uderzeniami, których jedynym wynikiembyło, że zajęczała, z półotwartymi oczami.- Boli.Boli.Elias.Co za dureń ze mnie! Natychmiast pożałowałem głupoty swegozachowania i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na widok czerwonychplam rozlewających się na jej policzkach, na twarzy znowupogrążającej się we śnie.Działo się coś szalenie poważnego.Małabyła z natury dziewczyną gwałtowną i nerwową.Gdyby coś w jej wnętrzunie zostało zniszczone, inaczej zareagowałaby na moje uderzenia.Ale co? Co?Gryzłem się w ten sposób i między jednymi a drugimi odwiedzinamimojej śpiącej królewny z zapamiętaniem rzucałem się na narzędziai z całych sił drążyłem pień, wzniecając chmurę wiórów, a w głowiekłębiło mi się od pytań i przygnębiających wątpliwości.Jeżeli tychdwoje nie można uzdrowić, niech przynajmniej będzie jakiś postępw budowie łodzi, choćby po to, by dać nam złudzenie, że coś robimy.Deszcz lał dalej, bezustannie.Trwało to już od tygodni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]