[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z tego co czytałem, wszyscy w miasteczku znali go i bylidumni, że tam mieszkał, ale nie było to dla nich żadne wielkie halo - Faulknerbył po prostu ich słynnym pisarzem.A tutejsi mówili o Marshallu Fransie jak ominiaturze Boga, jakby wszyscy byli jego sługami, albo - co najmniej - jakby dlakażdego był najukochańszym bratem z licznego rodzeństwa. Postanowiliśmy na razie nie korzystać z biblioteki, a zamiasttego odbyć spacer po mieście, bo po pierwsze nie byłem tego ranka w nastroju dooglądania jakichkolwiek książek, a po drugie paru miejsc nie odwiedzałem odkilku dni. Wycieczka szlakiem Tomasza Abbeya rozpoczynała się od dworcaautobusowego, z obłażącymi białymi ławkami parkowymi na zewnątrz i rozkładamijazdy autobusów wywieszonymi dokładnie za ławkami, tak że trzeba było niemalwejść na kolana siedzącemu tam człowiekowi, żeby odczytać, o której przyjeżdżaautobus pospieszny do St.Louis.Za maleńkim pleksiglasowym okienkiem siedziałagruba, niebrzydka kobieta i sprzedawała bilety.Ileż to filmów zaczyna się odujęcia przyprószonej kurzem stacji autobusowej w zabitej deskami mieścinie?Autobus Greyhounda sunie wolno główną ulicą, zatrzymuje się koło kawiarenki"Nick i Bonnie" albo przy tablicy dworcowej z napisem "Taylor".Nad przedmąszybą, gdzie pas szkła ma kolor zielony, tkwi tablica z informacją, że tenkonkretny wóz jedzie do Houston albo do Los Angeles.Ale po drodze staje nistąd, ni zowąd w miasteczku Taylor, stan Kansas (Czytaj: Galeń, Missouri) iwidz, oczywiście, chciałby wiedzieć dlaczego.Przednie drzwi otwierają się z icichym sykiem i z autobusu wysiada Spencer Tracy albo John Garfield.Może mieć wręku sponiewieraną walizkę i wyglądać jak włóczęga albo mole być wystrojony wzabójcze, miastowe ciuchy.Tak czy owak, nie ma żadnego widocznego powodu, żebywysiadał właśnie tutaj. Moim ulubionym miejscem numer dwa był sklep z koszmarkami,zaledwie kilka kroków od dworca autobusowego.Wewnątrz stały setki gotowych dostraszenia statuetek z gipsu: Apollo, Wenus, Dawid Michała Anioła, Laurel iHary, Charlie Chaplin, dżokeje ze szpicrutami w wyciągniętych rękach.Wieńcebożonarodzeniowe czekały na klientów ustawione w karne szeregi zjaw.Właścicielem sklepiku był Włoch, który bez przerwy produkował towar na zapleczui z rzadka tylko wychodził stamtąd, kiedy usłyszał, że ktoś buszuje po sklepie.Przez cały czas pobytu w Galen, zaledwie dwa czy trzy razy oglądałem jego dzieław domach i ogródkach tutejszych mieszkańców, zakładałem jednak, że czerpie żnich dostateczne zyski, skoro jakoś utrzymuje się przy życiu.Najbardziejniesamowita była nieskazitelna biel wszystkich przedmiotów.Wejście do sklepikubyło jak wstąpienie w chmury, tyle że chmury przybierały tu postać Johna F.Kennedy'ego albo ukrzyżowanego Chrystusa.Saxony nienawidziła kantorku i zawszekiedy go odwiedzałem, szła do pobliskiego sklepu, żeby sprawdzić, czy nie maprzypadkiem jakichś nowych książek w tanich wydaniach.Dałem sobie słowo, żeprzed wyjazdem z Galen kupię coś u Włocha, chociażby przez wzgląd na to, że tylegodzin przesiedziałem w jego sklepiku.Nigdy nie spotkałem tam żadnego innegoklienta. - Aaa, to pan Abbey! Miałem nadzieję, że pan się wkrótce zjawi.Mam coś specjalnie dla pana.Proszę zaczekać. Zniknął na zapleczu, a po chwili wyłonił się stamtąd zprzepiękną małą statuetką Lady Oliwy, która w przeciwieństwie do reszty dzieł -została pomalowana dokładnie według ilustracji w książce. - Fantastyczna! Wspaniała! Skąd pan. - Nie, nie, proszę mi nie dziękować, to była praca zlecona.Anna wstąpiła do mnie tydzień temu i kazała zrobić dla pana ten drobiazg.Jeżelikoniecznie chce pan komuś dziękować, to Annie.Przebiegle wsunąłem statuetkę dokieszeni i postanowiłem na razie nie dokazywać jej Sax.Nie byłem w nastroju dobrzemiennych dyskusji.Miałem jeszcze pace minut do umówionego spotkania zSaxony w jej sklepie, więc skoczyłem do budki telefonicznej i wykręciłem numerAnny. - France, słucham? - Jej głos zabrzmiał jak uderzenie młotem wkowadło. - Anna? Mówi Tomasz Abbey jak się masz? - Cześć, Tomaszu.Mam się doskonale.A co u ciebie? Jak tamksiążka? - Dobrze, w porządku.Skończyłem wstępny szkic rozdziału iwydaje mi się, że wyszło jak należy. - Moje gratulacje! Pan Tomasz Wspaniały! Zdążyłeś grubo przedczasem.Dużo niespodzianek? W jednej sekundzie ton jej głosu przeszedł z szorstkiego włagodny. - Tak.sam nie wiem.Chyba tak.Słuchaj, byłem właśnie uMarrone'a i dostałem od niego twój prezent.Jest wspaniały.Miałaś fantastycznypomysł.Jestem głęboko wzruszony. - A co na to Saxony? - głos Anny był z powrotem zimny iwyniosły. - Hmmm, jak by ci to powiedzieć, jeszcze jej nie pokazałem. - Właśnie tego byłam ciekawa.Ale przecież możesz jejpowiedzieć, że jest to prezent dla was obojga.Powiedz jej, że to mała premia zaskończenie rozdziału
[ Pobierz całość w formacie PDF ]