[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozdzia³ 6Sta³e posuwanie siê naprzód jest zwykle wa¿niejsze od prêdkoœci.Jak d³ugo dop³ywa równomierny ci¹g bodŸców, o które da siê zaczepiæ umys³, mo¿na sobie pozwoliæ na ruch poprzeczny.A kiedy ten siê zacznie, to jego tempo jest tylko kwesti¹ rozwagi.Tak wiêc, zgodnie ze wskazaniami rozs¹dku, jecha³em wolno.Nie warto by³o niepotrzebnie mêczyæ Gwiazdy.Szybkie zmiany s¹ trudne nawet dla ludzi.Zwierzêta nie potrafi¹ tak dobrze siê ok³amywaæ i prze¿ywaj¹ je jeszcze ciê¿ej.Czasem nawet szalej¹.Po ma³ym drewnianym mostku przejecha³em nad strumieniem i przez jakiœ czas pod¹¿a³em równolegle do jego koryta.Mia³em zamiar omin¹æ miasto i trzymaæ siê strumienia, póki nie dotrê do wybrze¿a.By³o wczesne popo³udnie.Grayswandir wisia³ u mego boku.Zboczy³em nieco na zachód, by dotrzeæ do le¿¹cego tam pasma wzgórz.Wola³em nie zaczynaæ zmiany, póki nie stan¹³em w miejscu, z którego mog³em popatrzeæ na miasto - najwiêksze skupisko ludnoœci w tej krainie, tak podobnej do mojego Avalonu.Nazywa³o siê tak samo; ¿y³o w nim i pracowa³o kilka tysiêcy ludzi.Brakowa³o srebrnych wie¿ i strumieñ przecina³ je pod innym k¹tem, bardziej z po³udnia, oœmiokrotnie szerszy czy mo¿e poszerzony.Widzia³em, jak po³udniowy wietrzyk rozwiewa dymy unosz¹ce siê z karczmy i kuŸni.Ludzie - konno, pieszo, wozami i karetami - poruszali siê po w¹skich ulicach, wchodzili i wychodzili ze sklepów, zajazdów i rezydencji.Chmary ptaków kr¹¿y³y, siada³y i wzlatywa³y wokó³ miejsc, gdzie sta³y konie.Porusza³y siê jaskrawe proporce i flagi, skrzy³a siê woda i delikatna mgie³ka przes³ania³a widok.By³em zbyt daleko, by s³yszeæ g³osy ludzi, brzêczenie, kucie, pi³owanie, turkot i w ogóle cokolwiek poza szumem.Nie mog³em rozró¿niæ ¿adnych odrêbnych zapachów, ale nawet gdybym ci¹gle jeszcze by³ œlepcem, pozna³bym, ¿e miasto jest blisko.Obserwuj¹c je z góry poczu³em nagle przyp³yw smutnej zadumy i têsknoty za miejscem o tej samej nazwie, le¿¹cym gdzieœ w krainie Cienia, która dawno ju¿ zniknê³a: ¿ycie by³o w niej proste, ja sam zaœ szczêœliwszy ni¿ teraz.Nie da siê jednak przejœæ przez ¿ycie tak d³ugie jak moje nie osi¹gaj¹c pewnych cech umys³u, które t³umi¹ naiwne uczucia i niechêtnie traktuj¹ wszelkiego rodzaju sentymenty.Dawne dni minê³y, sprawa by³a skoñczona i teraz Amber poch³ania³ mnie ca³kowicie.Zawróci³em i ruszy³em na po³udnie z mocnym postanowieniem odniesienia zwyciêstwa.O Amberze nie potrafi³bym zapomnieæ.S³oñce nad moj¹ g³ow¹ sta³o siê oœlepiaj¹co jaskrawym b¹blem.Zawy³ wiatr.Jecha³em, a niebo by³o coraz bardziej ¿Ã³³te i b³yszcz¹ce, a¿ wreszcie zda³o mi siê, ¿e to pustynia rozci¹ga siê w górze od horyzontu po horyzont.Zje¿d¿a³em ku nizinom po wci¹¿ bardziej kamienistych zboczach, wymijaj¹c wyrzeŸbione wiatrem groteskowe, posêpnie ubarwione kszta³ty.Gdy opuœci³em os³onê wzgórz, uderzy³a mnie burza piaskowa.Musia³em zakryæ twarz p³aszczem i zmru¿yæ oczy.Gwiazda stêka³a i prycha³a co chwila, lecz posuwa³a siê naprzód.Piach, ska³y, wicher i pomarañczowe ju¿ niebo: k³êby chmur i zmierzaj¹ce ku nim s³oñce.D³ugie cienie, zamieraj¹cy wiatr, cisza.Tylko oddech i stukot kopyt po kamieniach.Mrok, kiedy gromadz¹ siê chmury zakrywaj¹ce s³oñce.Rozciête gromem œciany dnia.Nienaturalna ostroœæ widzenia rzeczy odleg³ych.Spokój, b³êkit i na³adowane elektrycznoœci¹ powietrze.Znowu grom.Zbli¿aj¹ca siê z prawej strony szklista œciana deszczu.B³êkitny roz³am w zas³onie chmur.Temperatura opada, œwiat staje siê monochromatyczn¹ kurtyn¹.Dudnienie grzmotu, bia³y b³ysk, kurtyna wygina siê w nasz¹ stronê.Dwieœcie metrów.Sto piêædziesi¹t.Doœæ!Jej dolny brzeg ryje grunt, orze, pieni siê.Zapach wilgotnej ziemi.R¿enie Gwiazdy.Pêd.W¹skie stru¿ki wody pe³zn¹ po gruncie, wsi¹kaj¹ pozostawiaj¹c œlad.Czasem bulgoc¹ b³ociœcie, czasem s¹cz¹ siê wolno.Równy pr¹d, strumyki dooko³a, plusk.Przed nami wzniesienie, a pode mn¹ napinaj¹ siê, rozluŸniaj¹, napinaj¹ i rozluŸniaj¹ miêœnie Gwiazdy, gdy przeskakuje przez strumienie i pagórki, przedziera siê przez p³ynn¹ faluj¹c¹ taflê i wbiega na zbocze.Podkowy krzesz¹ iskry na kamieniach.Wspinamy siê wy¿ej.Pod nami plusk wody zmienia siê w jednostajny huk.Wy¿ej wiêc, gdzie sucho, stajemy, bym móg³ wy¿¹æ skraj mego p³aszcza.W dole, z ty³u, po prawej szare, wzburzone morze atakuje podnó¿e urwiska, na którym stoimy.Teraz w g³¹b l¹du, w stronê wieczoru i pól koniczyny.Huk przyboju za plecami.œcigamy gwiazdy spadaj¹ce ku ciemniej¹cemu zachodowi, ku ostatecznej ciszy i nocy.Czyste niebo i jasne gwiazdy; tylko niewielkie pasemka chmur.Wyj¹ce stado czerwonookich stworów, ci¹gn¹ce naszym œladem.Cieñ.Zielonookicb.Cieñ.¯Ã³³to.Koniec.Tylko mroczne szczyty œcieraj¹ce siê wokó³ mnie.Zamro¿ony œnieg suchy jak piasek, wzniesiony w fale lodowatymi podmuchami gór.œnieg sypki niby m¹ka.Wspomnienie w³oskich Alp, narty.Fale œniegu dryfuj¹ce przez kamienne zbocze.Stopy szybko trac¹ czucie w przemoczonych butach.Gwiazda zdumiona parska i potrz¹sa g³ow¹, jakby nie mog³a uwierzyæ.I cienie za ska³¹, ³agodniejszy stok, wysuszaj¹cy wiatr, mniej œniegu.Krêty, wij¹cy siê szlak - korytarz w ciep³o.Dalej, dalej, dalej w noc, pod zmieniaj¹cymi siê gwiazdami.Odleg³e ju¿ œniegi sprzed godziny, teraz kar³owata roœlinnoœæ i równina.Dal, a tu nocne ptaki wiruj¹ w powietrzu, kr¹¿¹ nad œcierwem, kracz¹ chrapliwie i protestuj¹co, gdy przeje¿d¿amy.Znów wolniej ku miejscu, gdzie faluje trawa poruszana nie tak ju¿ zimnym wiatrem.Parskanie dzikiego kota ruszaj¹cego na ³owy.Bezszelestna ucieczka jakiegoœ skocznego zwierzêcia, przypominaj¹cego jelenia.Wskakuj¹ce na swoje miejsca gwiazdy i powracaj¹ce czucie w stopach.Gwiazda staje dêba i pêdzi naprzód wystraszona czymœ niewidocznym.D³ugi czas na uspokojenie i jeszcze d³u¿szy, nim min¹ dreszcze.Sople ksiê¿yca w kwadrze opadaj¹ce na korony dalekich drzew.Wilgotna ziemia oddycha b³yszcz¹c¹ mg³¹.Æmy tañcz¹ce wœród œwiate³ nocy.Grunt ko³ysze siê przez chwilê i trzêsie, jakby góry przestêpowa³y z nogi na nogê.Ka¿da gwiazda podwójna.Halo wokó³ ksiê¿yca niby hantle.Równina i przestrzeñ ponad ni¹ pe³na œmigaj¹cych kszta³tów.Ziemia zwalnia i nieruchomieje jak stary zegar.Stabilnoœæ.Bezw³ad.Gwiazdy i ksiê¿yc na nowo z³¹czone duchem.Mijamy poszerzaj¹cy siê pas drzew od zachodu.Wra¿enie œpi¹cej d¿ungli.K³êbowisko wê¿y pod przykryciem.Dalej na zachód.Gdzieœ tam p³ynie rzeka o szerokich, g³adkich brzegach, by u³atwiæ drogê do morza.Têtent kopyt, korowód cieni.Tchnienie nocy na mej twarzy.Ulotna wizja jasnych istot na wysokich, mrocznych murach i lœni¹cych wie¿ach.S³odki zapach.Obraz rozp³ywa siê.Cienie.Jesteœmy zespoleni niby centaur, Gwiazda i ja, pod jedn¹ skór¹ potu.Wdychamy powietrze i oddajemy je we wspólnych eksplozjach wysi³ku.Szyja okryta gromem, straszna potêga nozdrzy.Poch³aniamy przestrzeñ.Œmiech, zapach wody, drzewa po lewej, bardzo blisko.Miêdzy nie.G³adka kora, zwisaj¹ce pn¹cza, szerokie liœcie i kropelki wilgoci.Oœwietlona ksiê¿ycem pajêczyna i zmagaj¹ce siê w niej kszta³ty.G¹bczasta darñ.Próchno fosforyzuj¹ce na powalonych pniach.Otwarty teren.Szelest wysokich traw.Wiêcej drzew.Znów zapach rzeki.DŸwiêki, póŸniej.G³osy.Szklisty plusk wody.Bli¿ej, g³oœniej, wreszcie na brzegu.Niebiosa ko³ysz¹ siê i wybrzuszaj¹, i drzewa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]