[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wydajemy okrzyki zaskoczenia, mówimy, żeby został z nami, żefajnie się razem bawimy.Nie chce o niczym słyszeć.- Dziś rano między tymi dziewczynami a mną była nić prawdziwegoporozumienia.Zaczęliśmy się rozumieć.Wszystko zmierzałodo doskonałego związku.A teraz się na mnie boczą, kiedy ja właśniemiałem pokazać im małego.I nazwały mnie zoofilem.Wstaje, stoi chwilę i patrzy w ogień.- Tak, męską świnią i zoofilem, tak powiedziały.Ze spuszczoną głową idzie prosto przed siebie, powoli, jegorozpaczliwa sylwetka powoli maleje na tle pustyni.***Unikam dyskusji z Badu Traure.Rokowania będą trwały godzinęi wolę odłożyć to do jutra.Schroniliśmy się już z Jackym w kabinie,kiedy znów pojawia się Samuel Grapowitz.Leżę na pryczy.Jacky robi skręta za skrętem.Samuel Grapowitz,siedząc na stopniach ciężarówki, lamentuje półgłosem.Od czasu doczasu słychać niepohamowany wybuch śmiechu Jacky'ego, jako tło.Regularnie dostaję nowego skręta.- W Barcelonie.Zaczęło się w Barcelonie.Cewniki.A wszyscyinni rżnęli się bez przerwy.Kleopatra.Miłość orientalna,rzeczywiście!.To wina Charliego.Zastrzyk.Marokanka.Rano jeszcze tam siedzi, otoczony niedopałkami skrętów.Butelkąpo koniaku jest pusta.Jacky zasnął tam, gdzie siedział.NadchodziCapone z kawą.Trzeba będzie zabrać się do pracy.***Aż do drugiej po południu Chotard walczy z Badu Traure.Siedzęrazem z nimi, ale ograniczam się do wyrażenia zgody względniemanifestowania swojej dezaprobaty.Hadżi chce kupić trzy ciężarówki,obie cysterny oraz biały ciągnik z naczepą, a także dużą ilość części.Dyskusja koncentruje się na alternatorach, wtryskiwaczach, uszczelkachgłowicy, i nudzę się potwornie.Traure uważa, że skoro kupuje hurtem ma prawo do niesłychanych cen.Chotard nie ustępuje.Zrobił duże postępy w targowaniu się.Pozwala Badu Traure śmiać się, jęczeć, płakać, aż ustalają sumęsześciuset tysięcy franków, płatnych we frankach francuskich i malijskich.Badu jest w stanie wypłacić mi natychmiast część we frankachmalijskich, jako zaliczkę.Żeby mieć resztę pieniędzy, musi wrócić dodomu.Umawiamy się, że spotkamy się w Gao.Pracownik w bubuprzynosi nam torbę plastikową wypełnioną malijskimi banknotamii Chotard, wzdychając, zaczyna liczyć.Po trzech godzinach peugeot404 odjeżdża w pustynię.***Kara jest wściekły.Jest uznanym wodzem Tamacheków.Pokłóciłsię z Yssoufem, pochodzącym z plemienia Bambara szefem czarnychpomocników, facetem o byczym karku.W czasie jazdy do Tessalitumówi o zabójstwie.Proszę, żeby poczekał do końca konwoju.Zszybkością dwudziestu kilometrów na godzinę wjeżdżamy w górskiewąwozy przed Tessalitem.Powoli nasze potwory pokonują wzniesienie za wzniesieniem.Naczepy kołyszą się na boki.Wzbijamy za sobą obłoki czerwonegopyłu.Konwój przejeżdża między dwoma czarnymi wzgórzami iwprowadzam moje ciężarówki prosto do wioski.Tessalit nie zmienił się.Nadal jest około setki glinianych domków.Cywilizację widać tylko u Amica.Jego wielka radziecka lodówkadziała i zawsze wypełniona jest zimnym piwem, kiedy przyjeżdża mójkonwój.Jest tu też ciężarówka facetów z Grenoble.Rodziny Tamacheków,słysząc ryk silników, siadają na progach domów.Ludzie machają mina powitanie.Spłoszone kobiety zasłaniają twarze niebieskimi chustami.Amico stoi w drzwiach i uśmiecha się.Przed sąsiednim domemczeka na mnie Radijah ze swoją rodziną.Ma na sobie długą białątunikę, jaką noszą tutaj dzieci.- Dzień dobry, kochanie.Opuszcza swoje wielkie oczy, onieśmielona.Za każdym razem,kiedy przyjeżdżam, zawsze potrzebuje trochę czasu, żeby z powrotemprzyzwyczaić się do mnie.Kiedy minie już ta pierwsza nieśmiałość,robi się cudowna.Negocjacje z jej ojcem są utrudnione, bo bardzosłabo mówi po francusku.W dodatku brak mu większości zębów, conie poprawia jego wymowy.Matka Radijah uczestniczy w rozmowie.Jest dużo młodsza odmęża, zapewne ma mniej niż trzydzieści lat.Musiała kiedyś być bardzopiękna.Zgadzają się, by ceremonia zaślubin odbyła się nazajutrz.Następnego dnia, bardzo wcześnie, wyrzucamy padłe owce.Żywych zostało już tylko cztery.Każę uzupełnić zapas o dziesięćnowych, które kupuję u jednego z wieśniaków.Następniepomocnicy zarzynają całe to stado według wszelkich regułsztuki, podczas gdy inni, przy udziale mieszkańców Tessalitu,zapalają pośrodku wsi ogniska, pomiędzy rzędem ciężaróweka domami.Siedzę na składanym fotelu przed drzwiami domu Amica, dajęznak Karze i dwudziestu moich pomocników zanosi do domu megoprzyszłego teścia towary, stanowiące cenę za jego córkę.Procesja zaczyna się od dywanów.Jest ich dziesięć i moi ludzieniosą je na ramionach po dwa.Z uroczystymi minami, wyprostowanijak struny, idą od ciężarówek do domu Radijah.Czterej następnirównie uroczyście niosą na głowach skrzynie głów cukru, w postacistożków owiniętych w niebieski papier.Dalej nadchodzą skrzyniez herbatą.Następnie niosą mniej tradycyjne dary.Przynoszą mojemu teściowipudła kartonowe pełne puszek konserw, mleka w proszku i ubrań.W tyle, w głębi placu, pieką się owce.Cała ludność zebrała sięwokół.Widzę wśród zebranych wszystkich znajomych.Jest tamBayah, są obsypani orderami celnicy, miejscowy policjant, mechanicyz Grenoble, co najmniej równe zaskoczeni, jak moi kierowcy.Moiludzie wnoszą teraz prezenty dla Radijah, perfumy, książki, i wkońcu procesja kończy się ostatnim moim prezentem dla teścia,ogromnym radioodbiornikiem z magnetofonem kasetowym oraz skrzynkąbaterii.Wówczas moja teściowa przyprowadza mi Radijah, która, po razpierwszy w życiu, ma na sobie niebieską suknię, jaką noszą kobietyTamachek.Sadzam ją koło siebie i ruchem ręki nakazuję, by zaczęłysię uroczystości.***Zaproszona jest cała wioska.Baranina została poćwiartowanai rozdano kawałki mięsa.Amico dostarczył skrzynki z piwem, wielkiebutelki flagu i sok pomarańczowy.Kursują też wśród ludzi bukłakiz doio, białym napojem alkoholowym z prosa.W uczcie bierze udziałdwieście osób.Moi kierowcy otaczają mnie.Dostrzegam, że niektórzykątem oka zerkają w stronę Radijah, która grzecznie siedzi koło mnie.Natomiast klakklaki są najwyraźniej zgorszone i trzymają się na uboczu.Każdy do woli czerpie w wielkich cebrzykach pełnych świeżychwarzyw, dostarczonych przez Amica.Później jemy owoce mango,a wreszcie podają kawę i herbatę.Oczy mojej małej księżniczkibłyszczą z zadowolenia.Cały ten tłumek po jedzeniu zaczyna drzemać.Radijah wróciła dodomu na sjestę.Kiedy wszyscy są już dobrze wypoczęci, wydaję długooczekiwany rozkaz, by przygotować się do wyścigu.To zawodytradycyjnie rozgrywane wśród pracowników wszystkich moich konwojów,kiedy jesteśmy w Tessalicie.Chodzi o to, by pomocnicy przebiegli odległość około 500 metrówwokół centralnego kopca, trzymając na głowach podkłady ponaddwumetrowej długości.Faceci lubią mierzyć się między sobą i zachęca ich duża nagroda,którą ofiarowuję zwycięzcy.Zawsze wygrywał Kara.Startuje dwunastupomocników.Jako wytrawni gracze wyścigów konnych, Caponei Indianin oceniają zawodników.Nie.posuwają się jednak doobejrzenia ich zębów.Indianin nie lubi Murzynów.Któregoś dnia, na dobrym haju,mówi do mnie dumny ze swego odkrycia:- Wiesz, Charlie, Murzyni zupełnie nie są tacy jak my.- Tak?- Jak dobrze się zastanowić, mają kolor gówna.I odchodzi kiwając głową, a po dziesięciu minutach wraca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]