[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— McHenry, to prawda — powiedzia³em.— To by³ typowyprzypadek.Pewnego dnia zacz¹³ krzyczeæ do ludzi, ¿e na œcianachw kocim korytarzu wypisane jest jakieœ ostrze¿enie.Biega³ bezprzerwy, wskazuj¹c palcem puste œciany i wrzeszcz¹c: „To jesttutaj! Przeczytajcie sami!".Doktor musia³ siê nim zaj¹æ.— Odes³a³em do w dwa dni póŸniej — doda³ Felapolous.—Zajmowa³em siê nim przez ca³y ten czas, ale nie dowiedzia³em siê,co dok³adnie widzia³.— W porz¹dku — powiedzia³ Hamilton opieraj¹c222siê o œcianê i krzy¿uj¹c rêce na piersi.— Oto pytanie za miliondolarów.Od czasu do czasu ktoœ wariuje tu z ró¿nych powodów iodsy³acie go na Ziemiê.Henry Wallace jest tak¿e szalony.Ustaliliœcie to z ca³¹ pewnoœci¹.Dlaczego wiêc jego te¿ st¹d niezabierzecie?Spojrza³em na doktora, który milcza³ przez chwilê.Naszpsycholog pok³adowy zapêdzi³ siê w kozi róg, wyjawiaj¹c Jackowiotwarcie swoje spostrze¿enia.Teraz musia³ odpowiedzieæ na to,zdawaæ by siê mog³o, oczywiste pytanie.Sta³em z boku iczeka³em.Felapolous by³ moim przyjacielem, ale mnie tak¿e nigdytego nie wyjaœni³ do koñca.— Przede wszystkim — zacz¹³ wreszcie cicho — musicie miobydwaj obiecaæ, ¿e pozostanie to wy³¹cznie miêdzy nami.Pokiwaliœmy g³owami, a doktor sprawdzi³, czy w³azprowadz¹cy na zewn¹trz jest zamkniêty.— Podzieli³em siê moimiobserwacjami na temat Hen-ry'ego z kierownictwem Skycorpu iporadzi³em im zast¹piæ go kimœ innym.— A wiêc oni wiedz¹, co siê dzieje z szefem — stwierdzi³em.— Dlaczego wiêc nic nie robi¹?— Omówi³em to z jednym z ich specjalistów o nazwisku Dobbs— ci¹gn¹³ Felapolous.— Wyjaœni³ mi sytuacjê z ekonomicznegopunktu widzenia.Wszystko tutaj — stacja, ludzie i miliardy zain-westowanych dolarów — maj¹ s³u¿yæ osi¹gniêciu okreœlonegocelu, a mianowicie „Projektowi Frank-lina".Liczy siê tylkozapobieganie przestojom w pracy i nieprzekraczanie ustalonychkosztorysów.Z wyj¹tkiem wypadku na Vulcanie, zalecenia s¹przestrzegane jak nale¿y.Prace na O³ympusie, Vulcanie i w bazieDescartes odbywaj¹ siê wed³ug za³o¿eñ, a ich koszt nie przerastaplanowanego bud¿etu.223Znajdujemy siê wci¹¿ w granicach mo¿liwoœci produkcyjnych —jak okreœli³ to Dobbs.Równowaga ekonomiczna pomiêdzykosztami a d³ugoterminowymi korzyœciami nie zosta³a jeszczezachwiana.Zainwestowali w Wallace'a znaczne pieni¹dze i niechc¹ ich straciæ.— O cholera — mrukn¹³em — teraz rozumiem, o co tu chodzi.Felapolous skin¹³ g³ow¹.— Henry jest odpowiedzialny za wszystko.Wywi¹zuje siê zobowi¹zków jak nale¿y, pilnuj¹c, aby projekt by³ realizowanywed³ug planów.Inwestorzy odwo³aliby go dopiero wtedy, gdybynie sprawdza³ siê na powierzonym stanowisku.Tak, McGuinness iSkycorp s¹ œwiadome, ¿e nasz szef jest chory, choæ utrzymuj¹ to wtajemnicy przed opini¹ publiczn¹.Niepodwa¿alnym faktem jestbowiem to, ¿e prace siê posuwaj¹.Dopóki tak bêdzie, nie kiwn¹palcem, gdyby nawet Wallace w³o¿y³ na siebie ró¿owy kostiumkróliczka i wmawia³ wszystkim, ¿e jest królow¹ angielsk¹.Hamilton ciê¿ko westchn¹³.— Zdrowy rozs¹dek ekonomiczny — przyzna³.— Je¿eli ktoœwykonuje dobrze swoj¹ robotê, mo¿e byæ nawet szaleñcem.— Na razie musimy siê z nim mêczyæ — stwierdzi³em.Felapolous przytakn¹³.By³a to straszna, brutalna prawda.Przez chwilê milczeliœmy, ka¿dy zajêty w³asnymi myœlami.Potem Felapolous wyprostowa³ siê, sk³adaj¹c rêce.— Có¿ — rzek³ — jestem pewien, ¿e zaspokoi³em twoj¹ciekawoœæ, Jack.Ufam, ¿e zachowacie to w tajemnicy.Wybaczciemi, ale muszê was opuœciæ, aby wype³niæ jeden z moich g³Ã³wnychobowi¹zków.224— Co to takiego? — zapyta³ Hamilton.— Karmienie kotów — wyjaœni³ doktor podchodz¹c dodrabinki.— Sam ochrzci³ je nazwiskami znanych pisarzy sciencefiction — ci¹gn¹³ wspinaj¹c siê.— Opowie ci o tym.Dozobaczenia.Otworzy³ w³az i wyszed³ na korytarz.— Bo widzisz — zacz¹³em.— Jestem te¿ pisarzem sciencefiction i.Hamilton uciszy³ mnie jednak niecierpliwym gestem.— Niewa¿ne.Virgin Bruce mówi³ mi ju¿ o tym.Mi³y facet ztego Felapolousa, prawda?— To jeden z najwspanialszych ludzi na pok³adzie —zgodzi³em siê.— Pomaga nam jak mo¿e w utrzymaniu dobrejkondycji psychicznej.Hamilton utkwi³ we mnie wzrok, chc¹c przejrzeæ moje myœli.— Wiesz, nie wydaje mi siê, aby roztrój nerwowy stanowi³najwiêkszy problem — oœwiadczy³.— Nikt nie powiedzia³ mi tegootwarcie, ale waszym utrapieniem jest straszna nuda.— Och, co za odkrycie — stwierdzi³em sarkastycznie.—Jestem tu od roku, pracuj¹c w tej puszce dzieñ za dniem, ale niezauwa¿y³em tego, zanim nie uœwiadomi³eœ mnie w pierwszymdniu twego pobytu.Dziêkujê ci, Jack, za to rewelacyjnestwierdzenie.Hamilton okaza³ siê bardzo spostrzegawczy, je¿eli doszed³ dotakiego wniosku ju¿ po kilku godzinach spêdzonych na stacji.Mo¿e powinienem go pochwaliæ.Jego rewelacja przypomina³ajednak informowanie cz³owieka umieraj¹cego na bia³aczkê, ¿ewygl¹da blado.Jack wci¹¿ patrzy³ na mnie, wiêc wzruszy³emramionami.— Mo¿e i masz racjê.Mnie udaje siê znaleŸæ zajêcie irozrywkê, lecz w najgorszej sytuacji s¹225zlomiarze.Z tego, co widzê, ich ¿ycie nie jest zbyt przyjemne.Przez osiem godzin na dobê podejmuj¹ ogromne ryzyko, a póŸniejwracaj¹ tu, jedz¹ mro¿one œwiñstwa, ogl¹daj¹ telewizjê i próbuj¹siê przespaæ, zanim wszystko zacznie siê od pocz¹tku.To miejscewywo³uje nudê, a jedyn¹ atrakcj¹ jest sprzeciwianie siêzwierzchnikom i ³amanie przepisów.Tak, oni s¹ znudzeni.Myjesteœmy znudzeni.Co jednak mo¿esz na to poradziæ?Hamilton uœmiechn¹³ siê tajemniczo.— Jest wiele sposobów na zwalczenie nuda, Sam — stwierdzi³.— Je¿eli zdecydujesz siê na odrobinê ryzyka.Jego oczy zab³ys³y, gdy mówi³ te s³owa.Najwidoczniej kuczemuœ zmierza³.— Jakiego ryzyka? — zapyta³em.— Masz jakiœ pomys³?— Có¿, chodzi mi o coœ, czego mo¿e nigdy nie próbowa³eœ —powiedzia³.— Poszaleæ trochê.Zwariowaæ na jakiœ czas.Oderwaæsiê od wszystkiego.Wiesz, co mam na myœli?— Nie, nie wiem — próbowa³em go sprowokowaæ.— Powiedzmi coœ wiêcej na ten temat.Zawaha³ siê.— To zale¿y, na ile mogê ci ufaæ — rzek³.— Mo¿esz mi daæs³owo, ¿e nie puœcisz pary z ust?— Kiedy wejdê do doków, na pewno j¹ puszczê.Nie, niewa¿ne.Obiecujê, ¿e nic nie powiem.Co to za pomys³?Jack waha³ siê jeszcze, ale wreszcie schyli³ siê i rozpi¹³ suwakswojego kombinezonu.Po chwili poda³ mi plastikow¹ torebkêspiêt¹ gumk¹.Otworzy³em j¹ i zajrza³em do œrodka.Znajdowa³o siê tamkilkaset ma³ych, br¹zowych nasion.— Dobra.Nasiona.I co z tego?226Spojrza³ na mnie, podniós³ brwi (jego charakterystyczny gest,do którego wkrótce mia³em przywykn¹æ) i nic nie mówi¹c siêgn¹³do drugiej kieszeni na lewej ³ydce.Wyj¹³ stamt¹d drug¹ torebkê,wiêksz¹ od poprzedniej.Wzi¹³em j¹ do rêki i przyjrza³em siê zawartoœci.Przez chwilênie domyœla³em siê, co to mo¿e byæ, ale kiedy wreszcie dotar³o todo mnie, o ma³o nie wypuœci³em torebki z r¹k.Jeszcze razspojrza³em na ziarna, aby upewniæ siê co do moich przypuszczeñ.Zajrza³em do drugiej torebki i pow¹cha³em jej zawartoœæ.Ten zapach wywo³a³ wspomnienia z czasów m³odoœci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]