[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ch³opcy z Bia³ego Domu byli najlepszymi fachowcami w tej dziedzinie.Zawsze postêpowali zgodnie z przepisami, chyba ¿e zasz³y jakieœ nieprzewidziane okolicznoœci.Aby upewniæ siê, czy przypadkiem nie jest obserwowany bez nawi¹zywania kontaktu, Bonner przeszed³ powoli na drug¹ stron¹ samochodu i powiedzia³ niezbyt g³oœno, lecz wyraŸnie:- Major Paul Bonner z Departamentu Obrony.Prosz¹ o sygna³.Powtarzam: proszê o sygna³.Nic.Tylko nocna cisza wype³niona ledwo uchwytnym szumem pogr¹¿onego w spokoju budynku.Paul Bonner siêgn¹³ pod marynarkê i wyj¹³ swój "cywilny" pistolet -ciê¿k¹ czterdziestkêczwórkê o krótkiej lufie.Jeden pocisk wystrzelony z takiej broni móg³ zamieniæ cz³owieka w zakrwawion¹ stertê ³achmanów.Nie zwlekaj¹c, pobieg³ w kierunku g³Ã³wnego wejœcia do szpitala.Nie mia³ pojêcia, co siê dzieje w œrodku.Jego mundur móg³ dzia³aæ odstraszaj¹co lub prowokuj¹co, ale w obu przypadkach z pewnoœci¹ przyci¹ga³ uwagê.Paul wsun¹³ pistolet do kieszeni marynarki, odbezpieczy³ go i trzymaj¹c palec na spuœcie, skierowa³ broñ do przodu.W razie potrzeby by³ gotów strzeliæ przez materia³.Nacisn¹³ delikatnie klamkê i pchn¹³ bia³e drzwi.Swoim niespodziewanym pojawieniem siê zaskoczy³ atrakcyjn¹ pielêgniarkê siedz¹c¹ za biurkiem kilka metrów od wejœcia.Dziewczyna czyta³a ksi¹¿kê.W szpitalu panowa³ zupe³ny spokój.- Nazywam siê Bonner.Dowiedzia³em siê, ¿e le¿y u pañstwa pani Trevayne.- Owszem.pu³kowniku.- Wystarczy "majorze".- Wci¹¿ myl¹ mi siê te dystynkcje - powiedzia³a pielêgniarka, wstaj¹c z krzes³a.- Ja sam mam z tym k³opoty - odpar³ Bonner.- Szczególnie, jeœli spotykam kogoœ z marynarki.Rozejrza³ siê w poszukiwaniu ochroniarzy z Bia³ego Domu.Nikogo.- Rzeczywiœcie, pani Trevayne jest nasz¹ pacjentk¹.Spodziewa siê pana? To trochê niezwyk³a pora na odwiedziny, majorze.- Szczerze mówi¹c, szukam pana Trevayne'a.Powiedziano mi, ¿e go tu zastanê.- Trochê siê pan spóŸni³.Wyszed³ mniej wiêcej godzinê temu.- Doprawdy?.W takim razie, mo¿e uda³oby mi siê porozmawiaæ z kierowc¹ pani Trevayne.Zdaje siê, ¿e towarzysz¹ jej kierowca i sekretarz.- Oczywiœcie, majorze - powiedzia³a dziewczyna z uœmiechem.- Tutaj a¿ roi siê od ró¿nych wa¿nych osobistoœci, a wiêkszoœæ z nich ma ze sob¹ kogoœ, kogo zadaniem jest chroniæ je przed natarczywoœci¹ innych ludzi.Przypuszczam, ¿e ma pan na myœli tych dwóch d¿entelmenów, którzy przyjechali z pani¹ Trevayne.Bardzo mili ch³opcy.- Tak, w³aœnie ich.Gdzie teraz s¹?- Ma pan pecha, majorze.Odjechali jeszcze wczeœniej ni¿ pan Trevayne.- Powiedzieli mo¿e dok¹d? Mam do nich bardzo wa¿n¹ sprawê.- Niestety nie.Oko³o wpó³ do ósmej by³ telefon do pana Callahana - to ten, który siedzia³ w korytarzu.Powiedzia³ mi tylko, ¿e wraz z koleg¹ dostali wolny wieczór.Zdaje siê, ¿e by³ z tego powodu bardzo zadowolony.- Kto dzwoni³? A mo¿e wie pani chocia¿ sk¹d? - Bonner stara³ siê ukryæ ogarniaj¹cy go niepokój, ale chyba niezbyt mu siê to uda³o.- Wszystkie rozmowy ³¹czy centrala - powiedzia³a dziewczyna.- Mam spytaæ telefonistkê, czy coœ pamiêta?- Bardzo proszê.Pielêgniarka podesz³a szybko do bia³ych, obitych materia³em wyg³uszaj¹cym drzwi i otworzy³a je.Bonner ujrza³ wnêtrze niewielkiej centrali telefonicznej oraz obs³uguj¹c¹ j¹ kobietê w œrednim wieku.Przez g³owê przemknê³a mu myœl, ¿e w prywatnych szpitalach nawet tak niewinne udoskonalenia techniczne starano siê ukryæ przed oczami interesantów.Wszystko musia³o byæ za³atwiane osobiœcie, ciep³o i elegancko.- To by³a zamiejscowa rozmowa - oznajmi³a pielêgniarka, zamykaj¹c drzwi.- Z Waszyngtonu.Proszono pana Callahana towarzysz¹cego pani Trevayne.- I zaraz potem obaj wyszli?Niepokój Bonnera zacz¹³ przeradzaæ siê w strach.Musi jak najszybciej wyjaœniæ, co tu siê w³aœciwie dzieje!- Tak - potwierdzi³a dziewczyna.- Mo¿e chce pan skorzystaæ z telefonu, majorze?Pielêgniarka by³a bardzo domyœlna.- Chêtnie - odpar³ z wdziêcznoœci¹.- Czy.- Drugi aparat jest w poczekalni, za tymi drzwiami.- Wskaza³a szerokie dwuskrzyd³owe drzwi po przeciwnej stronie korytarza.- Na stoliku przy oknie.Proszê powiedzieæ telefonistce, ¿eby wpisa³a rozmowê na rachunek pokoju dwieœcie dwanaœcie.Nikt nie bêdzie pods³uchiwa³.- Jest pani bardzo mi³a.- A pan bardzo spiêty.Poczekalnia okaza³a siê w³aœciwie salonem.Na pod³odze le¿a³ dywan, a meble by³y gustowne, nieprzypominaj¹ce w niczym spotykanych zwykle w takich miejscach tandetnych plastikowych krzese³ek.Paul poda³ telefonistce numer Biura Ochrony Bia³ego Domu.S³uchawkê podniesiono po pierwszym sygnale.- Tu jeszcze raz major Bonner.Czy poprzednio.- Tak, majorze.Rozmawia³ pan ze mn¹.Znalaz³ pan to miejsce?- Owszem, w³aœnie stamt¹d dzwoniê.Co siê dzieje?- Co, gdzie siê dzieje?- Tutaj, w Darien.Kto zwolni³ waszych ludzi?- Zwolni³? O czym pan mówi?- Oko³o wpó³ do ósmej wasi ludzie zostali zdjêci z posterunku.Dlaczego?- Nikt nikogo nie zdejmowa³, majorze Bonner.Co pan wygaduje?- Nie ma ich tutaj.- Proszê siê dobrze rozejrzeæ.Na pewno s¹.Mo¿e nie chc¹, ¿eby pan o tym wiedzia³, ale.- Powtarzam panu: oni st¹d wyszli! Pracuje u was cz³owiek nazwiskiem Callahan?- Proszê zaczekaæ, wezmê grafik dy¿urów.Tak, Callahan i Ellis.Maj¹ s³u¿bê do drugiej w nocy.- Mo¿e i maj¹, ale ich tutaj nie ma, do cholery! Callahan dosta³ telefon z Waszyngtonu.O siódmej trzydzieœci.Zaraz potem obaj wyszli.Powiedzieli pielêgniarce, ¿e maj¹ wolny wieczór.- To jakieœ szaleñstwo! Nikt ich nie zwalnia³! Na pewno bym coœ o tym wiedzia³, a poza tym uwzglêdniono by to w grafiku.A przede wszystkim to ja dzwoni³bym do nich!- Chce pan przez to powiedzieæ, ¿e Callahan sk³ama³? Nie ma go tutaj, mo¿e mi pan wierzyæ.Ani jego, ani tego drugiego.- Nie mia³by ¿adnego powodu, ¿eby k³amaæ.Z drugiej strony, nie móg³ by opuœciæ stanowiska bez wyraŸnego rozkazu st¹d.- Dlaczego?- Ze wzglêdu na œrodki zabezpieczenia.Zmieniamy has³a co dwadzieœcia cztery godziny.S¹ œciœle tajne.Ktoœ musia³by mu najpierw przekazaæ has³o, bo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]