[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz od dwudziestu lat oddana w panowanie roœlinnoœci, zatarasowana zosta³a ona przez chaotyczn¹ pl¹taninê zaroœli i daremne by³oby szukanie œladów œcie¿ki lub dró¿ki.Po opuszczeniu koryta Nyadu, ca³kowicie ju¿ œciœniêtego wysokimi brzegami i wype³nionego hucz¹c¹ wod¹, Nik Deck zarz¹dzi³ postój, ¿eby móc zorientowaæ siê w terenie.Zamek by³ teraz niewidoczny.Uka¿e siê ponownie dopiero powy¿ej œciany lasów wznosz¹cych siê tarasowate na ni¿szych stokach gór — co jest wspóln¹ cech¹ systemów orograficznych Karpat.Okreœlenie po³o¿enia sta³o siê wiêc trudne z powodu braku punktów odniesienia.Mo¿na je by³o jedynie ustaliæ wed³ug po³o¿enia s³oñca, którego promienie oœwietla³y odleg³e szczyty z po³udniowego wschodu.— No wiêc widzisz, leœniku — powiedzia³ doktor.— Teraz sam widzisz! Nie ma nawet drogi.lub raczej, ju¿ jej nie ma!— Ale bêdzie — odci¹³ siê Nik Deck.— £atwo to mówiæ, Nik.— I ³atwo wykonaæ, Patak.— A wiêc jesteœ nadal zdecydowany?.Leœniczy odpowiedzia³ jedynie potwierdzaj¹cym skinieniem i ruszy³ miêdzy drzewa.W tym momencie doktor dozna³ ogromnej chêci zawrócenia z drogi, lecz jego wspó³towarzysz, który akurat siê odwróci³, rzuci³ mu spojrzenie tak wymowne, ¿e nasz tchórz nie oœmieli³ siê pozostaæ z ty³u.Doktor Patak mia³ jeszcze ostatni¹ nadziejê, ¿e Nik Deck niechybnie zgubi siê w labiryncie tych lasów, których w czasie swej s³u¿by nie mia³ okazji poznaæ.Liczy³ na to, nie wzi¹wszy jednak pod uwagê tego niezwyk³ego wêchu, zawodowego instynktu, inaczej mówi¹c tych „zwierzêcych” uzdolnieñ, które pozwalaj¹ leœnikowi orientowaæ siê wed³ug najmniejszych znaków: uk³adania siê ga³êzi w takim lub innym kierunku, nierównoœci terenu, zabarwienia kory i ró¿nych odcieni mchów, wystawionych na wiatry po³udniowe lub pó³nocne.Nik Deck by³ zbyt bieg³y w swym zawodzie — æwiczy³ siê w nim z najwiêksz¹ starannoœci¹ — ¿eby siê zgubiæ w lesie, nawet w terenach mu nie znanych.Móg³ byæ godnym rywalem Skórzanej Poñczochy lub Chingachgooka z krainy Coopera.Niew¹tpliwie przebycie tej strefy drzew mog³o sprawiaæ rzeczywiste trudnoœci.Wi¹zy, buki, klony, które czêsto nazywa siê ,,rzekomymi platanami”, ogromne dêby panosz¹ce siê a¿ do poziomu brzóz, sosny i œwierki dominuj¹ce na wy¿szych grzbietach na lewo od prze³êczy — by³y to wspania³e drzewa o potê¿nych pniach, ga³êziach napêcznia³ych œwie¿ymi sokami, o grubym listowiu, spl¹tanym ze sob¹ i tworz¹cym zas³onê z zieleni, przez któr¹ nie mog³y siê przedostaæ promienie s³oneczne.Wszelako jak dot¹d droga by³a wzglêdnie ³atwa, jeœli sz³o siê schylonym pod niskimi ga³êziami.Lecz jakimi przeszkodami us³ana by³a powierzchnia ziemi i jakich wysi³ków wymaga³o ich usuwanie! A ile przebycie pokrzyw i je¿yn i zabezpieczenie siê przed tysi¹cami kolców, które wbija³y siê przy najostro¿niejszym nawet dotkniêciu! Nik Deck nie nale¿a³ do ludzi, którzy by siê tym zbytnio przejmowali.Byle tylko da³o siê przebyæ las, niestraszne mu by³y drobne zadrapania.To prawda, ¿e w tych warunkach pochód nie móg³ byæ zbyt szybki.Zreszt¹ nie by³o potrzeby przyspieszaæ, gdy¿ Nikowi Deckowi i doktorowi Patakowi wystarczy³o dotrzeæ do fortecy po po³udniu.Mieliby jeszcze doœæ czasu na jej zwiedzenie i zd¹¿yliby wróciæ do Werstu przed noc¹.Tak wiêc leœniczy z toporkiem w rêku torowa³ sobie przejœcie poœród ogromnych œciernisk naje¿onych bagnetami roœlinnoœci, gdzie stopa natrafia³a na teren nierówny, wyboisty, z garbami korzeni i pniaków, o które siê potyka³a, zag³êbiaj¹c siê w wilgotne warstwy opad³ych liœci, nie wymiatanych nigdy przez wiatry.Miriady str¹czków eksplodowa³y jak wybuchowy groszek, ku wielkiemu przera¿eniu doktora podskakuj¹cego na tych petardach.Rozgl¹da³ siê na prawo i lewo, odwraca³ z przestrachem, gdy jakiœ pêd zaczepia³ o jego p³aszcz, niczym pazur, który chcia³by go zatrzymaæ.Nie, wcale nie by³ spokojny, biedny cz³owiek.Ale teraz ju¿ nie oœmieli³by siê sam ruszyæ z powrotem i wytê¿a³ si³y, aby nie daæ siê zbytnio wyprzedziæ swemu nieustêpliwemu towarzyszowi.Czasami w lesie trafiali na dziwne przeœwity.Przedostawa³y siê tam strumienie œwiat³a, a stad³a czarnych bocianów wyp³oszone ze swych samotni, wzlatywa³y z wysokich ga³êzi i unosi³y siê machaj¹c wielkimi skrzyd³ami.Przebycie tych polanek by³o jeszcze bardziej mêcz¹ce.W rzeczywistoœci stanowi³y je st³oczone drzewa, powalone przez burze lub pad³e ze staroœci, jakby topór rzeŸnika zada³ im œmiertelny cios, przypominaj¹ce bierki do gry w straszliwym powiêkszeniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]