[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawet w cieniu i nawet dla nich żar Wierzchołków byłtrudny do wytrzymania.W górze, paraliżując połowę niebios, płonęło ogromnesłońce.Płonęło bez przerwy, zawsze.Stojąc nieruchomo, ciągle w tym samympunkcie nieba, miało jarzyć się aż do owego dnia, teraz już nie w tak znowunieskończonej przyszłości, kiedy wypali się do końca.~, wśród nieruchomej floryWierzchołków, królował pudłopłon, zawdzięczający słońcu swój niezwykły sposóbobrony.Czujki jego korzeni dały mu już znać o obecności intruzów.Lily-yo iFlor ujrzały sunący nad nimi po liściu krąg światła - błądził po powierzchni,znieruchomiał, skupił się.Z liścia uniósł się dymek, buchnęły płomienie.Krzewzogniskował na nich jedną z urn, zwalczając nieproszonych gości swoją straszliwąbronią - ogniem. - Biegiem! - zakomenderowała Lily-yo. Wpadłszy za koronę suchoświstu, wyjrzały spod jego kolcówna krzew pudłopłonu.Wznosił się wysoko, prezentując z pół tuzina wiśniowychkwiatów, wszystkie większe od człowieka.Niektóre kwiaty, już zapylone, zamknęłysię, tworząc wieloboczne pudła.Widać było urny wyblakłej barwy w późniejszychstadiach, z nabrzmiałym nasieniem u nasady.Gdy nasienie wreszcie dojrzało,pusta już i nieprawdopodobnie mocna urna nabierała przejrzystości szkła,zmieniając się w ognistą broń zdatną do użytku długo po rozrzuceniu nasion.Wszystkie rośliny i stworzenia prócz człowieka cofały się przed ogniem.Tylkoludzie potrafili sobie radzić z pudłopłonem i wykorzystywać go do własnychcelów.Uważając na każdy swój ruch, Lily-yo podkradła się i odcięła wielki liść,który przebijał pomost.Przyciskając liść do piersi, rzuciła się biegiem wprostna pudłopłon, skoczyła w gęstwinę jego liści i nie przystając ani na chwilę,wdrapała się do korony, zanim zdążył się obrócić i zogniskować na niej urnowatesoczewki. - Teraz! - krzyknęła na Flor. Flor była już na nogach i pędziła w jej kierunku.Lily-youniosła liść nad pudłopłonem, między krzew a słońce tak, że groźne pudła legły wcieniu.Jakby zdając sobie sprawę, że zrujnowano jego system obronny, krzewoklapł w cieniu, bezwładnie zwiesiwszy kwiaty i urny w obrazie roślinnejrezygnacji.Z pomrukiem satysfakcji Flor skoczyła naprzód i odcięła jedną zwielkich przezroczystych urn.Chwyciły ją z obu stron i dźwigając między sobą,pobiegły pod osłonę suchoświstu.Gdy opadł ocieniający liść, rozjuszonypudłopłon wrócił do życia, wywijając urnami, które na nowo chłonęły blasksłoneczny.Kobiety dopadły kryjówki w samą porę.Spadająca na nie z niebaptakorośl nadziała się na kolce.Nie minęła chwila, a kilkanaście gniłków żarłosię między sobą o dostęp do jej ścierwa.Wykorzystując zamieszanie, Lily-yo iFlor zabrały się energicznie do zdobytej urny Wspólnymi siłami, za pomocą obunoży, podważyły jedną ścianę na tyle, by włożyć do środka duszę HIat.Ściankanatychmiast zaskoczyła, zatrzaskując się hermetycznie.Dusza wpatrywała się wnie drewnianym spojrzeniem zza przezroczystych ścian. - Obyś Odeszła Wyżej i dotarła do nieba - wyrecytowałaLily-yo.Ona miała dopilnować, aby duszy dano przynajmniej uczciwą na to szansę.Razem z Flor przeniosły urnę do jednej z lin wysnutych przez trawersera.Górnapokrywa, tam gdzie uprzednio znajdowało się nasienie, wydzielała klej owyjątkowej przylepności.Z łatwością przylgnęła do liny i urna pozostała tam,połyskując w słońcu.Przy najbliższej wizycie trawersera na tym sznurze urna jaknic przyczepi mu się niby łuskacz do którejś nogi.I tak zawędruje do nieba.Gdyskończyły zadanie, niebo nad ich głowami pociemniało.Opuszczał się ku nim długina milę kadłub.Trawerser, spasiony odpowiednik pająka wśród flory, opadał naWierzchołki.Kobiety śpiesznie przecisnęły się przez liściaste podłoże.Spełniłyostatnią powinność wobec Klat; pora wracać do grupy Zanim z powrotem weszły wzielony świat środka lasu, Lily-yo obejrzała się przez ramię.Cielsko trawerseraspływało powoli jak ogromny, obdarzony szczękami i nogami balon, prawie całyporośnięty włóknistą szczeciną.Zsuwał się leciutko po sięgającej nieba linie.Bliżej i dalej widać było następne sznury wychodzące z dżungli, wszystkieskośnie wędrujące do góry, wskazujące na niebo jak wiotkie, omdlewające palce.Świeciły tam, gdzie przecinały promienie słońca.Wyraźnie wyciągały się w pewnymokreślonym kierunku - w stronę srebrzystej półkuli, która żeglowała, blada iodległa, ale widoczna nawet w blasku słońca.Nieruchoma, powstrzymana półkulaKsiężyca pozostawała zawsze w tej części nieba.Przez tysiąclecia przyciąganieKsiężyca stopniowo zwolniło obrót jego macierzystej planety wokół osi, aż sięzatrzymała, aż dzień i noc zwolniły tempo, ustaliły się na zawsze: jedno pojednej stronie planety, drugie po drugiej.Równocześnie ten sam hamuleczatrzymał Księżyc w jego codziennym marszu.Otrząsnął się z roli satelity iodsuwając od Ziemi, ruszył przed siebie odważnie, wolny, na własną rękę, jakplaneta, domykając jeden z kątów rozległego trójkąta równobocznego, któregopozostałe kąty zamykały Ziemia i Słońce.Teraz Ziemia i Księżyc stanęły wobecsiebie w tej samej pozycji.Zostały uwięzione twarzą w twarz i tak pozostaną, ażprzesypie się piasek w klepsydrze czasu albo przestanie świecić Słońce. A nieprzeliczone pasma sznurów unosiły się w przestrzenipomiędzy nimi, łącząc oba światy Trawersery kursowały według życzenia tam i zpowrotem, olbrzymi i nieczuli astronauci zieloności, między Ziemią a Księżycemomotanymi ich bezduszną siecią.Ziemię na starość, jakże stosownie, spowiłapajęczyna.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]