[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. - Dworzec autobusowy Galen, słucham. - Dzień dobry, co to jak chcia.Chciałbym się dowiedzieć, czyautobus do St.Louis, dziewiąta dwadzieścia osiem, odjedzie dzisiaj zgodnie zrozkładem? - A czemu nie? - głos przypominał automat. - No, wie pan, ten śnieg, i w ogóle. - Ma łańcuchy.Ten autobus jeździ zawsze, szefie.Czasami sięspóźni, ale jeździ zawsze. Saxony weszła do holu z połówką grapefruita w jednej ręce iłyżeczką w drugiej.Zasłoniłem mikrofon i przekazałem jej informację.Zbliżyłasię do szyby w drzwiach i wyjrzała na śnieg. Odłożyłem słuchawkę i kompletnie nie wiedziałem, co robić -wracać do kuchni czy podejść do niej i zobaczyć, jak się zachowa.Stchórzyłem iposzedłem do kuchni. Moja jajecznica była jeszcze ciepła, więc nałożyłem sobie natalerz kwaśnej śmietany i pospiesznie zjadłem wszystko. - Nie kończysz śniadania, Sax? Do St.Louis daleka jazda! Ponieważ się nie odezwała, uznałem, że najlepiej będzie dać jejspokój.Jedząc wyobrażałem sobie, jak Saxony w tym czasie drąży swoją połówkęgrapefruita, stojąc w drzwiach frontowych i patrząc, jak śnieg kończy padać. Dopijając drugą filiżankę kawy, zacząłem się trochę niepokoić.Jej talerz i filiżanka były pełne. - Sax? Rzuciłem serwetkę na stół i wstałem z krzesła.Nie było jej wholu, nie było tam też jej płaszcza, no i walizki.Wydrążoną połówkę grapefruitai łyżeczkę zostawiła na kaloryferze koło drzwi.Zadzwonił telefon.Rzuciłemprzekleństwo i podniosłem słuchawkę. - Tak? Co jest? - Tomasz? - to była Anna. - Słuchaj, Anno, nie gniewaj się, ale w tej chwili nie mogę ztobą rozmawiać.Saxony przed chwilą wyszła z domu i muszę ją dogonić, zanimodjedzie. - Co takiego? Nie bądź śmieszny, Tomaszu.Skoro wyszła niemówiąc ci, że wychodzi, to chyba oczywiste, że nie życzyła sobie, żebyś jąodprowadzał.Daj jej święty spokój.Ona nie ma ochoty się z tobą żegnać.Chybapotrafisz to zrozumieć. Rozwścieczyła mnie.Miałem dość jej zbawiennych rad.Chciałempowiedzieć Saxony kilka rzeczy, zanim odjedzie.Obiecałem Annie, że zadzwoniępóźniej i odłożyłem słuchawkę. Nie zdążyłem jeszcze zejść z ganku, a już mróz wyssał z mojegociała wszelkie zapasy ciepła.Kiedy zaś mijałem bramę, zęby szczękały mirozgłośnie.Ulicą powoli przejechał samochód, łańcuchy na kołach pobrzękiwały,śnieg pryskał spod kół.Wiedziałem, że do odjazdu autobusu została jeszcze całagodzina, ale mimo to puściłem się pędem.Na nogach miałem ocieplane butyrobocze, które sprzedawca reklamował jako niezawodną ochronę przed mrozami dotrzydziestu stopni poniżej zera.Za to biegało się w nich jak na zwolnionymfilmie.Poza tym, zapomniałem rękawiczek, więc biegłem z rękami w kieszeniach.Zapomniałem też wełnianej czapki, skutkiem czego już mnie bolały uszy, a nawetpoliczki. Kiedy zobaczyłem Saxony, przestałem biec.Nie wiedziałem, cochcę jej powiedzieć, ale coś jej chciałem powiedzieć zanim odjedzie. Musiała mnie usłyszeć, bo odwróciła się zanim jeszcze jądogoniłem. - Niepotrzebnie, Tomaszu. Nie mogłem złapać tchu, oczy łzawiły mi z zimna. - Dlaczego tak wyszłaś, Sax? Dlaczego na mnie nie poczekałaś? - Chyba mogę dla odmiany i ja zrobić coś czasem po swojemu? Czyzgodzisz się, żebym odjechała stąd w swoim stylu? - No coś ty, Sax. Złość ulotniła się z jej oczu i Saxony przymknęła je na paręsekund.Odezwała się do mnie z zamkniętymi oczami. - I tak jest mi ciężko, Tomaszu proszę cię, nie utrudniaj.Wracaj do domu i weź się do pracy.Ja sobie poradzę.Mam książkę posiedzę wpoczekalni i poczytam do odjazdu autobusu.Dobrze? Zadzwonię do ciebie podkoniec tygodnia.Dobrze? Uśmiechnęła się do mnie przelotnie i sięgnęła po stojącą naziemi torbę.Nawet nie wyjąłem rąk z kieszeni.Saxony odeszła o paręchrzęszczących kroków i poprawiła chwyt walizki. Ale nie zadzwoniła pod koniec tygodnia.Od środy specjalniesiedziałem co wieczór w domu ale Saxony nie dzwoniła.Nie wiedziałem, czy todobrze, czy źle, czy robi mi na złość, czy zapomniała, czy co.Ponieważ jednaknie należała do osób, które zapominają o takich rzeczach, byłem niespokojny.Wwyobraźni widziałem ją jak wspina się mozolnie po schodach obskurnej kamienicy zbrązowym szyldem w oknie na parterze, na którym fantazyjne litery reklamowałypokoje do wynajęcia.Puka do drzwi, drzwi się otwierają i obłąkany gwałcicielalbo morderca z nożem kuchennym zaprasza ją do środka na herbatę. Druga wersja była jeszcze gorsza: nowiutki, lśniący budynek,właściciel młody, wzrost sześć stóp dwa cale, popielaty blondyn sam seks.Mojasytuacja była beznadziejna.Jeżeli spędzałem noc w domu, łóżko wydawało mi sięwielkie i zimne jak ocean.Jeżeli zaś nocowałem u Anny, przez cały czas myślałemo Saxony.Wiedziałem, rzecz jasna, że gdyby Saxony była na miejscu, pragnąłbymjej znacznie mniej i znów byśmy się kłócili, ale nie było jej na miejscu, a jatęskniłem.Tęskniłem jak głupi. Zadzwoniła we wtorek wieczorem.Była wesoła, ożywiona i sypałanowinkami.Jej dawny kolega ze studiów mieszkał kiedyś w St.Louis.Okazało się,że mieszka tam nadal.Saxony znalazła sobie nawet pracę na godziny, wprzedszkolu.Dwa razy zdążyła być w kinie, widziała nowy film Roberta Altmana.Jej kolega nazywał się Geoff Wiggins. Zrobiłem wszystko, żeby się nie udławić.Uśmiechnąłem siękwaśno do słuchawki, jakby to była sama Saxony i zapytałem, czym się trudniszanowny Geoff.Był wykładowcą architektury na Uniwersytecie Waszyngtona.Pytałem dalej - czy Saxony żyje.to jest, czy mieszka u niego do czasu ażznajdzie sobie własne lokum? Ależ właśnie najfajniejsze jest to, że nie musi sięza niczym rozglądać, bo Geoff zaprosił ją do siebie i może mieszkać unieeegooo. Podała mi adres i telefon szanownego Geoffa, po czym chciałemjak najgodniej sfinalizować naszą konwersację, ale muszę przyznać uczciwie, żenie za bardzo mi to wyszło.Odłożyłem słuchawkę i poczułem się jak zmieszany zbłotem.* Dostałem list od ucznia.Już samo nazwisko nadawcy było dlamnie dostatecznym szokiem, a zawartość koperty załatwiła mnie na dobre.Szanowny Panie Abbey. Co u Pana słychać? Przypuszczam , że się Pan cieszy, że niemusi tu być w tym roku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]