[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.czy choæ jeden np.Niemiec, wyj¹wszy kilkudziesiêciuurzêdników, mo¿e siê nazwaæ szczêœliwym z tego powodu, ¿e dziœ Alzacja nale¿y do Prus, anie do Francji, czy¿ choæ jednemu przyby³ st¹d marny grosz do kieszeni, czy g³odnemu jestteraz jednym kawa³kiem chleba wiêcej? I przysz³o mi na myœl, i¿ ta szeroka od Oceanu doOceanu Ameryka ma jeszcze i tê wy¿szoœæ, ¿e w niej idea pañstwowa nie poch³ania, tak jakna przyk³ad w Prusach, jakby Moloch indywiduów, ¿e tu pañstwo istnieje dla ludzi, dla nichprawa, dla nich urzêdy, nie oni dla praw i urzêdów, a na koniec, ¿e te tutejsze tak niby luŸnezwi¹zki pañstwowe trwalsze s¹ od wielu innych, bo ugruntowane na korzyœci ludzkiej, naszczêœciu ludzkim i na poczuciu tego dobra w indywiduach.191Z tych marzeñ i myœli wyrwa³o miê przeci¹g³e „all right!” Odkrzykn¹³em owe „all right”Le Clercowi, który je powtórzy³ z kolei, i znów cisza zapanowa³a na stepie.Ogieñ w obozowiskupali³ siê jeszcze, ale ju¿ s³abiej; widaæ wiêksza czêœæ ich tam posz³a ju¿ do wozówspaæ.Podniós³ siê ch³odny wiatr, który chwia³ w prawo i w lewo kiœciami dymu i p³omienia,tak ¿e ognisko przesta³o siê buzowaæ, a poczê³o migotaæ.Ogarnia³ miê sen i znu¿enie, a przytym by³o czuæ zimno w nogi.Zajrza³em raz i drugi do mojej gumowej flaszki z brandy; potem,jak mówi S³owacki, „z gwiazd zrobi³a mi siê w oczach kasza”.Na pró¿no obwin¹³emsobie lejce ko³o d³oni i œci¹gn¹³em krócej konia, aby kiwaniem g³owy szarpa³ miê za rêkê ibudzi³; sen mocniejszy by³ od wszystkiego, wkrótce te¿ usn¹³em nie gorzej jak Konrad Wallenrodpo owej uczcie, na której uraczy³ siê w tak dziko bajroniczny sposób, ¿e a¿ stó³ przewróci³i zasn¹³.Obudzi³ miê dopiero Woothrup, który jako bosmen obozowy obje¿d¿a³ stra¿e.– Morning,sir – rzek³ mi – szczêœliwy obóz, który œpi pod tak¹ stra¿¹.Móg³bym pana oskalpowaæ i oddaæmu jego skalp dopiero jutro, ale przy tej sposobnoœci powiem panu jedn¹ anegdotkê.– Panie – przerwa³em zawstydzony – z równ¹ rozkosz¹ wys³ucham jej jutro; co tam robi¹Ward i Le Clerc? – W³aœnie jadê ich pobudziæ – odpowiada Woothrup.Jako¿ nie omyli³emsiê, bo spali obaj jak zar¿niêci, z czego by³em bardzo szczêœliwy, bo nie mogli wyœmiewaæ siêze mnie nazajutrz.W pó³ godziny te¿ potem zluzowano nas innymi; my zaœ wynagradzaj¹csobie tak d³ugie i sumienne czuwanie, udaliœmy siê prosto pod skóry bawole do naszego obozu.Drugi i trzeci dzieñ gorsze by³y jeszcze od pierwszego.Strzelaliœmy tylko do pieskówziemnych, wiêcej dla wprawy ni¿ po¿ytku.Jedynym wypadkiem by³a sprzeczka Warda zThompsonem, zagodzona z wielkim taktem przez Woothrupa, jedyn¹ zaœ pociech¹ to, ¿e drogastawa³a siê coraz lepsz¹.Zag³êbienia na stepie znik³y, mogliœmy wiêc posuwaæ siê prêdzeji w kierunku zupe³nie prostym.Szczyty Sweet Water Mts.ci¹gn¹ce siê po lewej stronie rzekizmniejsza³y siê coraz bardziej.By³y to ju¿ tylko wzgórza, których przerwy, jak nas o tymprzekona³y nasze lunety, pokryte by³y drzewami.Przebywszy w p³ytkim miejscu Pó³nocneWid³y dotarliœmy a¿ do owych bocznych kanionów; wyda³y siê nam one jednak jeszcze pustszeni¿ g³Ã³wny.Uderzy³a mnie szczególnie nieobecnoœæ wielkich ptaków.Có¿ za ró¿nicamiêdzy tymi kanionami a kalifornijskimi, zaludnionymi przez tysi¹ce b³êkitniaków, kuropatw,drozdów, barwistych dziêcio³Ã³w, kolibrów i biegunów (walking bird); tu ani nawetwrony jednej.Ale có¿ za ró¿nica i klimatyczna! Tam wszystko zieleni siê, kwitnie, œpiewa,mieni jak têcza i uœmiecha – tu wszystko nosi jakiœ charakter posêpny i z³owrogi.Grunt poddrzewami nie pokryty runi¹, same drzewa rozk³adaj¹ ga³êzie, jak gdyby ba³y siê rosn¹æ swobodniew górê, a pod drzewami wieczna cisza, przerywana czasem tylko rykiem dzikiegozwierzêcia.Pewne zniechêcenie poczê³o ogarniaæ nasze grono.Trzy dni konnej jazdy nu¿y, zw³aszczagdy nic nie zajdzie takiego, co by dozwoli³o zapomnieæ o zmêczeniu.Zatrzymywaliœmy siêczêsto dla przetrz¹œniêcia okolicy.Rozbieg³szy siê na wszystkie strony tak daleko, ¿e jedentraci³ drugiego z oczu, zataczaliœmy wielkie ko³a, przepatruj¹c wszystkie krzaki, zaroœla, rozpadlinystepowe, zawsze na pró¿no.Towarzysze moi zaczêli coraz czêœciej zsiadaæ z koni,aby szukaæ wypoczynku na wozach; ja, przyzwyczajony ju¿ do ci¹g³ych konnych wycieczekw po³udniowej Kalifornii, mêczy³em siê mniej od innych i przepatrywa³em okolicê staranniej.Towarzyszy³ mi zwykle Ward, który od czasu sprzeczki z Thompsonem zacz¹³ siê mniej zemn¹ sprzeczaæ.Zapraszaliœmy z sob¹ i Lew¹ Rêkê; ten jednak ma³o oddala³ siê od karawany,zachowuj¹c siê widocznie na póŸniej i nie ukrywaj¹c z³ego humoru z przyczyny niespodziewanegobraku zwierzyny na stepie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]