[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Oninadejdą lada chwila.Ich zdaniem to ty usiłowałeś spalić młyn, ty zatamowałeśstrumień i chciałeś otruć klony w pojemnikach.Tym razem nie będą się bawili wprzesłuchania. - Nie chciałem zabić klonów - sprostował Marek, nie patrzącBarry'emu w oczy.- Wiedziałem, że komputer włączy alarm, zanim dojdzie doużycia zatrutej wody.Jak oni to wykryli? - Wpuścili do strumienia grupkę chłopców.Kilku udało sięwypłynąć na drugim końcu, a reszta była już łatwa.Czterech zginęło - dodałbeznamiętnie. - Przykro mi - odparł Marek.- Tego nie chciałem. Barry wzruszył ramionami. - Musisz już iść. - Jestem gotów. - Powymieracie tam - rzekł Barry tym samym martwym głosem.- I ty, i te dzieciaki, które z sobą zabrałeś.One nie są zdolne się rozmnażać -myślałeś o przyszłości? - Zabrałem kilka kobiet z bloku reproduktorek - odparłMarek. Tym razem na twarzy Barryego odmalowało się zaskoczenie iniewiara. - W jaki sposób? - Nieważne.Mam je i tyle.I na pewno damy radę.Wszystkoszczegółowo obmyśliłem.Damy sobie radę. - A więc to wszystko było po to? - spytał Barry.- Pożar,zapora, zatruta woda, kradzież ziarna? Czy to wszystko po to? - powtórzył niepatrząc już na Marka, lecz szukając odpowiedzi w pozostałych na sztalugachobrazach.- Masz nawet bydło - dodał. Marek kiwnął głową. - Zwierzęta są bezpieczne.Wrócę po nie za tydzień lub dwa. - Oni cię wyśledzą - ostrzegł Barry cedząc słowa.- Jesteśdla nich plagą, nie spoczną, póki cię nie odnajdą. - Nie znajdą nas - zaprzeczył Marek.- Ci, którzy byliby dotego zdolni, są w Filadelfii.Zanim tu wrócą, nie zostanie po nas nigdzie aniśladu. - Czy pomyślałeś chociaż, jak to dalej będzie! - Barryzaczął krzyczeć, tracąc nagle całą narzuconą sobie kontrolę.- Oni się ciebieboją, znienawidzą cię.Nie masz prawa skazywać ich wszystkich na cierpienia.Iza to właśnie zaczną cię nienawidzić.Powymierają jak muchy! Będą padać jedno podrugim, a z każdą kolejną śmiercią ci, co ocaleli, będą.cię nienawidzić jeszczesilniej.Aż wreszcie wszystkich was spotka podła i nędzna śmierć. Marek pokręcił przecząco głową. - Jeśli my poniesiemy porażkę - odparł - na ziemi niepozostanie już nikt.Piramida chwieje się w posadach, niezdolna wytrzymać naporuwielkiej białej ściany. - A jeśli wam się uda, zmienicie się na powrót w dzikusów.Minie tysiąc lat, pięć tysięcy lat - a człowiek nie wygrzebie się z przepaści,jaką mu wykopałeś.Wszyscy zezwierzęceją! - A wy zginiecie.- Marek obrzucił pokój spojrzeniem iszybko ruszył ku drzwiom.W progu przystanął i popatrzył Barry'emu prosto woczy.- Ty tego nie zrozumiesz.Z tych, co rozumieją, żyję tylko ja jeden.Jacię kocham, Barry.Chociaż jesteś inny, odległy i nie jesteś człowiekiem.Taksamo jak cała reszta.Ale nie skazałem ich na zagładę, gdy mogłem i chciałem touczynić, ponieważ kocham was wszystkich.Żegnaj, Barry. Jeszcze przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Marekodwrócił się i lekko zbiegł po schodach.Za plecami usłyszał jakiś trzask, alenie odwrócił się.Wybiegł tylnymi drzwiami, a gdy nadeszli bracia Andrew, byłjuż daleko, za szpalerem drzew.Przystanął i wytężył słuch. - Jeszcze jest na górze - oświadczył jakiś głos.- Widzęgo. Barry poodbijał zasłaniające okno deski, aby być bardziejwidocznym z zewnątrz.Marek zrozumiał, że uczynił to, aby dać mu więcej czasu naucieczkę.Nisko pochylony puścił się pędem w kierunku rzeki. - A więc to o to chodziło - powtórzył szeptem Barry, tymrazem zwracając się w stronę orzechowej podobizny Molly.Ująwszy rzeźbę w obiedłonie, usiadł przy odsłoniętym oknie, oświetlony od tyłu blaskiem lampy.- O tochodziło - powtórzył, próbując sobie przypomnieć, czy Molly rzeczywiście zawszesię uśmiechała.Nie podniósł nawet wzroku, kiedy po całym domu rozległ siętrzask płomieni; przytulił jedynie rzeźbioną główkę, jakby chciał ją ochronić. Marek stał na oddalającym się szybko parowcu, wpatrzony wpłomienie, i płakał.Kiedy łódź obiła się o skałę, uruchomił silnik i dalejpopłynęli już z jego pomocą.Dotarłszy do Shenandoah, Marek skierował łódź napołudnie.Płynęli tak, póki masywny parowiec nie zaczął grzęznąć w błocie.Zbliżał się świt.Marek posortował ubrania, które zgarnął przedtem byle jak isporządził paczki z prowiantem.Przyda im się tyle, ile zdołają unieść. Kiedy kobiety zaczną się budzić, da im herbaty, razowca iwysadzi na brzeg.Łódź wyprowadzi na środek rzeki i puści w dryf ku dolinie.Napewno się tam przyda.A potem wraz z dziewczynami ruszy przez las do domu.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]