[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ogromne wielopiêtrowe pó³ki wznosz¹ siê jedne nad drugimi w nie okreœlon¹ wysokoœæ tej hali.Kondygnacje pustych pó³ek wyprowadzaj¹ wzrok w górê a¿ pod sufit, który mo¿e byæ niebem - lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy.Natomiast dalsze magazyny, które widaæ przez otwarte drzwi, pe³ne s¹ a¿ pod sufit pude³ i kartonów, piêtrz¹cych siê ogromn¹ kartotek¹, która rozpada siê w górze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubaturê pustki, w ja³owy budulec nicoœci.Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi œwiat³o, gdy¿ przestrzeñ sklepu ju¿ nape³niona jest, jak wod¹, indyferentn¹ szar¹ poœwiat¹, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego.Wnet nawija siê jakiœ smuk³y m³odzieniec, zadziwiaj¹co us³u¿ny, giêtki i nieodporny, a¿eby dogodziæ naszym ¿yczeniom i zalaæ nas tani¹ i ³atw¹ wymow¹ subiekta.Ale gdy, gadaj¹c, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fa³duje i drapuje niekoñcz¹c¹ siê strugê materia³u, przep³ywaj¹c¹ przez jego rêce, formuj¹c z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, ca³a ta manipulacja wydaje siê czymœ nieistotnym, pozorem, komedi¹, ironicznie zarzucon¹ zas³on¹ na prawdziwy sens sprawy.Panienki sklepowe, smuk³e i czarne, ka¿da z jak¹œ skaz¹ piêknoœci (charakterystyczn¹ dla tej dzielnicy wybrakowanych artyku³Ã³w), wchodz¹ i wychodz¹, staj¹ w drzwiach magazynów, sonduj¹c oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doœwiadczonym rêkom subiekta) dojrzewa do punktu w³aœciwego.Subiekt przymila siê i kryguje i chwilami robi wra¿enie transwestyty.Chcia³oby siê go uj¹æ pod miêkko zarysowan¹ brodê lub uszczypn¹æ w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym pó³spojrzeniem dyskretnie zwraca uwagê na markê ochronn¹ towaru, markê o przejrzystej symbolice.Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na plan dalszy.Ten miêkki do efeminacji i zepsuty m³odzieniec, pe³en zrozumienia dla najintymniejszych poruszeñ klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca³¹ bibliotekê znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza.Pokazywa³o siê wówczas, ¿e magazyn konfekcji by³ tylko fasad¹, za któr¹ kry³a siê antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych wydawnictw i druków prywatnych.Us³u¿ny subiekt otwiera dalsze sk³ady, wype³nione a¿ pod sufit ksi¹¿kami, rycinami, fotografiami.Te winiety, te ryciny przechodz¹ stokrotnie najœmielsze nasze marzenia.Takich kulminacyj zepsucia, takich wymyœlnoœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy nigdy.Panienki sklepowe przesuwaj¹ siê coraz czêœciej pomiêdzy szeregami ksi¹¿ek, szare i papierowe, ale pe³ne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœni¹cej i t³ustej czarnoœci, która zaczajona w oczach, z nag³a wybiega³a z nich zygzakiem lœni¹cego karakoniego biegu.Ale i w spalonych rumieñcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradza³a siê rasa zapiek³ej, czarnej krwi.Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gêsta i aromatyczna zdawa³a siê plamiæ ksi¹¿ki, które bra³y one do oliwkowej d³oni, ich dotkniêcia zdawa³y siê je farbowaæ i zostawiaæ w powietrzu ciemny deszcz piegów, smugê tabaki, jak purchawka o podniecaj¹cej, animalnej woni.Tymczasem powszechna rozwi¹z³oœæ zrzuca³a coraz bardziej hamulce pozorów.Subiekt, wyczerpawszy sw¹ natarczyw¹ aktywnoœæ, przechodzi³ powoli do kobiecej biernoœci.Le¿y teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów ksi¹¿ek, w jedwabnej pid¿amie, ods³aniaj¹cej kobiecy dekolt.Panienki demonstruj¹, jedna przed drug¹, figury i pozycje rycin ok³adkowych, inne zasypiaj¹ ju¿ na prowizorycznych pos³aniach.Nacisk na klienta rozluŸnia³ siê.Wypuszczano go z krêgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu.Subiektki, zajête rozmow¹, nie zwraca³y nañ wiêcej uwagi.Odwrócone do niego ty³em lub bokiem, przystawa³y w aroganckim kontra poœcie, przestêpowa³y z nogi na nogê, graj¹c kokieteryjnym obuwiem, przepuszcza³y z góry na dó³ po smuk³ym ciele wê¿ow¹ grê cz³onków, atakuj¹c ni¹ spoza swej niedba³ej nieodpowiedzialnoœci podnieconego widza, którego ignorowa³y.Tak cofano siê, wsuwano w g³¹b z wyrachowaniem, otwieraj¹c woln¹ przestrzeñ dla aktywnoœci goœcia.Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, a¿eby wymkn¹æ siê nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostaæ siê na ulicê.Nikt nas nie zatrzymuje.Przez korytarze ksi¹¿ek, pomiêdzy d³ugimi rega³ami czasopism i druków wydostajemy siê ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widaæ niemal ca³¹ d³ugoœæ tego szerokiego traktu a¿ do dalekich, nie wykoñczonych zabudowañ dworca kolejowego.Jest to szary dzieñ, jak zawsze w tej okolicy, i ca³a sceneria wydaje siê chwilami fotografi¹ z ilustrowanej gazety, tak szare, tak p³askie s¹ domy, ludzie i pojazdy.Ta rzeczywistoœæ jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw¹ imitatywnoœæ.Chwilami ma siê wra¿enie, ¿e tylko na ma³ym skrawku przed nami uk³ada siê wszystko przyk³adnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju¿ na bokach rozwi¹zuje siê i rozprzêga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwaæ w swej roli, rozpada siê za nami w gips i paku³y, w rupieciarniê jakiegoœ ogromnego pustego teatru.Napiêcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dr¿y na tym naskórku.Ale dalecy jesteœmy od chêci demaskowaniawidowiska.Wbrew lepszej wiedzy czujemy siê wci¹gniêci w tandetny czar dzielnicy.Zreszt¹ nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii.Rzêdy ma³ych, parterowych domków podmiejskich zmieniaj¹ siê z wielopiêtrowymi kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, s¹ konglomeratem szyldów, œlepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów.Pod domami p³ynie rzeka t³umu.Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pe³na wybojów, ka³u¿y i trawy.Ruch uliczny dzielnicy s³u¿y do porównañ w tym mieœcie, mieszkañcy mówi¹ o nim z dum¹ i porozumiewawczym b³yskiem w oku.Szary, bezosobisty ten t³um jest nader przejêty sw¹ rol¹ i pe³en gorliwoœci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru.Wszelako, mimo zaaferowania i interesownoœci, ma siê wra¿enie b³êdnej, monotonnej, bezcelowej wêdrówki, jakiegoœ sennego korowodu marionetek.Atmosfera dziwnej b³ahoœci przenika tê ca³¹ sceneriê
[ Pobierz całość w formacie PDF ]