[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mrugaj¹c i na oœlep dalej wêdrowa³em,Ten blask nios¹c, gorej¹cy w g³êbi,W zadumie nad znalezionym skarbem niebywa³ym,I wci¹¿ to samo w myœlach obraca³emMilion razy przez tysi¹c dni:BLASK! DZIECIÊ! PROMIENIE! ŒWIAT£O, CO LŒNI!Wiedzia³em, ¿e jak skarb zachowam jeNa zawsze.Przejrzyste nurty Pó³nocnego S³oñca,Przez niezliczonych jaskiñ labirynt p³yn¹caPokrêtna rzeka opowieœci:Ktokolwiek umi³owa³ ów kraj, co swym b³yskiemPrzekracza œwiaty, ten pozna tysi¹cePere³ i niæ ³agodn¹ œwiat³a, co jakoœ je wszystkie,Ka¿d¹ z osobna, wyokr¹gla, tak¹ ca³¹,I ka¿dy sen, jakby siê w duszyCoœ o w³aœciwym czasie z p¹ka rozwija³o.Lecz innego dnia, w czas inny Pó³nocne S³oñceDo góry siê uparcie pn¹ceWzesz³o w œrodku, spuœci³o ze smyczySforê rymu w symbolach wznios³ych, zasadniczych.Ujrza³em w czerni antylopê gnu,Na której grzbiecie nagi dzikus w cwa³W grzmocie gromadnym do natarcia gna³Wprost na mnie.Na z³amanie karku i bez tchuPêdzi³y przez jakieœ serengeti,Gdzie ja naprzeciw nich samotnie trwa³em.Z pozycji na p³askowy¿u wzrok mój w kr¹g omiata³Widnokr¹g.PóŸniej uderzenie œwiat³aCa³kiem zala³o mnie w tê noc przejrzyst¹I ju¿ wiedzia³em, ¿e œniê,Rozmigotana powódŸ blasku zatopi³a mnie,Wdar³a siê w ka¿dy zak¹tek mej duszy.Nagle poczu³em siê zupe³nie ca³y,Bez odrobiny lêku, i ³agodnym gestemPrzyzywa³em do siebie te bestie,Gdy¿ by³y we mnie mi³oœæ i blask doskona³y.Potêg¹ mi siê zje¿y³y ramiona,Czeka³em, kiedy siê ta godzina dokona.Czas zatrzyma³ siê na granitowym wzgórzu,Gdzie ¿y³em przez moment,Z chwili na chwilê, a ka¿de tupniêcie i ka¿dy ³omotIch kopyt, wywa¿one w idealnym rytmie,Grzmia³o w ciele i w uszach.I od wszelkich trwógWolny, s³ysza³em w dudnieniu ich nógNieustaj¹cy werbel kosmicznegoDobosza.Sta³em.Przygl¹da³em siê.Ka¿de z uderzeñZnaczy³o jedno Teraz, w sumie Tao,A ja wypatrywa³em, jak p³ynê³o, rozkwita³o,Przecie¿ ³atwo obalaæ bestie w nas, gdy siê pojê³oMêdrca we wnêtrzu, w tym ca³ym rodeo.Gnaj¹c na ³eb na szyjê, nagle swój bezmyœlny pêdWstrzyma³y, zary³y w ziemiê kopytaTu¿ u mych stóp, stanê³a horda ich, jak wryta.Szeœæ spojrzeñ star³o siê, bez drgniêcia i g³êbokoWpatruj¹c siê i wpatruj¹c, oko w oko.P³on¹ce œlepia bestii w ³bie kud³atym tkwi¹Niemal¿e skryte, mg³¹ zasnute i nabieg³e krwi¹,A dzikus tylko siedzi nieufnie i ju¿.£agodn¹ chmur¹ wzniós³ siê wzbity kurzSpod kopyt, ci¹gle ryj¹cych, na znakW¹t³ego, jak na próbê, rozejmu z dwóch stron.Ju¿ nie trzeba zwalaæ ich na wznak,Bo znów siê odnalaz³a duszy moc i w³adza:Z tego, co stanowczo zamierzono,Wybiega nieomylny szlak,Co tyle¿ prosto, jak i w g³¹b wprowadza.Jeszcze kiedy indziej, gdzie indziejPó³nocne S³oñce, zwróciwszy siê twarz¹Ku mnie, w swojej k³êbi¹cej siê mocy,Zmy³o i ponios³o mnie w powodzi blasku,Mieszaj¹c ze sob¹ przes³ania nocyI mistyczne nieporozumienia.Zmaga³em siê tam z wê¿Ã³w par¹,Z par¹ olbrzymów.Na ja³ow¹, na buroszar¹,Nag¹ ziemiê pad³em twarz¹ w dó³W ten pamiêtny dzieñ i noc, pó³ na pó³,Kiedyœmy stoczyli walkê nasz¹.Dwie pary oczu ponad moj¹ twarz¹,Unosz¹c siê, trzyma³y mnie w oplocie.Przychwyci³y mnie na go³ej ziemiI wyczu³em jakiœ wy¿szy plan, za tym ukryty,Chwilê miota³em siê, a¿ siê podda³emZ pe³n¹ ufnoœci¹.I jasnozielonaFosforescencja, mowy ludzkiej pozbawiona,Z gadzich oczu s¹czy³a siê ku mnie:A teraz ju¿ im ufam, tak g³êboko i rozumnieWzywaj¹cym do poddania siê.Ciep³okrwiste okaza³y siê gadziny obieI ku w³asnemu zaskoczeniu, ju¿ swobodny w sobie,Jak ba³em siê, tak pokocha³em je:W tajemnicy doszczêtnie zagarnê³y mnieW zach³anny uœcisk, ja tak samo je obj¹³em,Ka¿de z ich fosforycznych oczu, klejnot œwiat³a,Nieub³agane by³o w b³ysku.I arcyosobliwe zda³o siê to wszystko,Bo nie by³ to zwyk³y sen.Z nag³ym wstrz¹sem obudzi³em siêl poczuwszy, jak dygoce rozœpiewane cia³o me.Zastanawia³em siê: czy tracê zmys³y?I stwierdzi³em, wyszed³szy poza lata swe,¯e nadszed³ kres mojego prze¿uwaniaI burczenia, ¿e czwórka oczu niezawis³ychWspiera mnie a¿ do g³êbi, dot¹d nie zg³êbionej.W moim poddaniu siê temu œwitaniuPoczu³em, jak siê iskra wewnêtrzna zalêga.I ros³a a¿ do dnia, kiedy poj¹³em,¯e to w Nich! w Nich! przetrwa³a wê¿owa potêga.Zaskarbione promienie Pó³nocnego S³oñca!Przez bezlik jaskiñ p³yn¹c nie bêdzie mieæ koñcaBezkresna rzeka opowieœci.Wci¹¿ p³ynie, p³ynie, dalej nurt jej p³ynie,A¿ zaleje ta d¿d¿ysto-œwietlna rzeka brzegi œwituI otworzy dzieñ bryzgiem dosytuI zaspokoi to ³aknienie,Które urasta w naszej têsknoty godzinie.Czy mam nazwaæ j¹: “Fosforescencja"?Te kropelki eteryczne,Takie roziskrzone, drobne, rozproszone?Drobniejsze ni¿ najdrobniejsza mg³a,Ca³uj¹ca najzieleñsze trawy ŸdŸb³a.I jeszcze wiêcej! Wiêcej kosmicznych iskierek,Co migoc¹, rozbryzguj¹ siê w szereg.W milion b³yskotek.O tak, w bok siê odwrócê, wzburzê i sk³Ã³cê,I owszem, bêdê ch³on¹æ, têskniæ, p³on¹æ,Tak jest, po Œwiat³o ruszê i powrócêDo krainy Pó³nocnego S³oñca.¯ycie wo³a do Œwiat³a, aby blask je wiód³,Aby któryœ dzieñ prze¿yæ bez tych wszystkich z³ud,Sp³yn¹æ po rzece snu, œni¹cego w przódI ze s³oñcem po¿eglowaæ niby w przestwór wód.ŒWIAT£O.Tak jest, powrócê po Œwiat³o, powrócêDo krainy Pó³nocnego S³oñca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]