[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widz¹c, ¿e dr¿ê z wywo³anego strachem podniecenia, jeden z nich wydoby³ z fa³d œnie¿nobia³ego p³aszcza niewielk¹ flaszeczkê, po czym pokaza³ wymownym gestem, abym wychyli³ jej zawartoœæ do dna.Maj¹c w pamiêci nies³awny los wielkopolskiego rodaka i wizjê mego gnij¹cego, z¿eranego przez drapie¿ne ryby trupa na dnie rzeki, z szalon¹ determinacj¹ wypi³em dziwny napój, s³odki i gorzki zarazem, który sprawi³, ¿e w pierwszej chwili zakrztusi³em siê i straci³em oddech, lecz szybko doszed³em do siebie, czuj¹c o¿ywcze ciep³o, rozlewaj¹ce siê po ca³ym ciele.Dziwny p³yn musia³ zawieraæ w sobie domieszkê jakiegoœ œrodka odurzaj¹cego, od tej chwili bowiem dalsze wydarzenia tej niezwyk³ej nocy nieco zamgli³y siê w mej pamiêci.Czytelnik pozwoli zatem, ¿e opowiem tylko to, czego jestem absolutnie pewien, ¿e siê zdarzy³o naprawdê, a nie by³o tylko przywidzeniem lub wizj¹ œnion¹ na jawie.ZnaleŸliœmy siê w pobli¿u oblanych œwiat³em ksiê¿yca i gwiazd murów komandorii templariuszy.Ogromny, wynios³y don¿on górowa³ nad ca³¹ budowl¹, podobny do wzniesionej w niebo piêœci w ¿elaznej rêkawicy, jakby gro¿¹cej ca³emu miastu.Poczu³em ciarki na plecach, gdy czarni bracia, dotychczas milcz¹cy, wydali z siebie straszliwy, przenikliwy krzyk, zapamiêtany przeze mnie z ruin Vauvert.Zwieszaj¹ce siê z brzegu bluszcze unios³y siê wtedy, jakby za spraw¹ czarów albo raczej niewidocznej d³oni, dzier¿¹cej podtrzymuj¹ce je, ukryte sznurki.Przed nami ods³oni³ siê wydr¹¿ony w ziemi tunel, którego do³em p³ynê³a rzeczna odnoga.Wp³ynêliœmy weñ i klucz¹c jakiœ czas w dobrze oœwietlonym pochodniami podziemnym labiryncie, dotarliœmy w koñcu do œlepego z pozoru korytarza.Wystarczy³o jednak, ¿e jeden z braci wcisn¹³ kamieñ w bocznej œcianie, aby mur blokuj¹cy przejœcie obróci³ siê wokó³ w³asnej osi, ods³aniaj¹c krêcone schody wiod¹ce na górne piêtra twierdzy.Bez w¹tpienia pozna³em w³aœnie sekretne wejœcie do samego serca Tempie.By³em zdziwiony, ¿e nie zas³onili mi oczu ani nie odebrali sztyletu.Doszed³em do wniosku, ¿e œwiêci rycerze postanowili okazaæ mi, z niezrozumia³ych powodów, daleko id¹ce zaufanie albo te¿ nie bêdzie mi dane opuœciæ zamku ¿ywym.Jak zwykle jednak w takich przypadkach, moja nienasycona ciekawoœæ, wsparta zacnym kordia³em, pokona³a strach.Czarni przewodnicy wprowadzili mnie do ogromnego podziemnego lochu, który musia³ byæ skarbcem.Domyœli³em siê tego, albowiem nie przypomina³ znanych mi jedynie z baœniowych opowieœci smoczych czy te¿ zbójeckich skarbnic.Nie ujrza³em gór z³ota i klejnotów le¿¹cych w stertach, lecz mnóstwo porz¹dnie ustawionych, okutych skrzyñ, zamkniêtych na skomplikowane zamki.Do ka¿dej z nich uczepione by³y skrawki pergaminu zapisane skomplikowanym ci¹giem cyfr i dziwacznych symboli.Od kart bieg³y delikatne, srebrzystoszare nici, prowadz¹ce do stosu ksi¹g rachunkowych, u³o¿onych na znajduj¹cym siê w centrum stole.Przypomina³o to monstrualn¹ pajêczynê.Poœrodku siedzia³ drobny, zasuszony, siwobrody staruszek, odziany w bia³¹ tunikê z czerwonym krzy¿em na piersi.Wygl¹da³ jak czekaj¹cy na sw¹ ofiarê bia³y paj¹k krzy¿ak.Jeœli mia³o mi to ukazaæ finansow¹ potêgê zakonu Œwi¹tyni, z pewnoœci¹ demonstracja ta by³a bardzo wymowna i przekonuj¹ca.Lekko pchniêty przez jednego z czarnych przewodników, ruszy³em w stronê oczekuj¹cej na mnie postaci.Szed³em œmia³o, nie okazuj¹c strachu.Musia³o to zrobiæ dobre wra¿enie na templariuszu, zmierzy³ mnie bowiem bystrym spojrzeniem i rozchyli³ zwiêd³e usta w przyjaznym uœmiechu.Zasiada³ obok centralnego archiwum przy niewielkim stoliczku, na którego kwadratowym blacie wymalowana by³a dziwna szachownica, podzielona pionowymi i poziomymi liniami na nierównej d³ugoœci pola.Delikatn¹ d³oni¹, sk³adaj¹c¹ siê tylko z koœci okrytych cienk¹, ¿Ã³³taw¹ skór¹, przesuwa³ blaszane kr¹¿ki wed³ug sobie tylko znanego systemu.Znalaz³em siê na tyle blisko, aby spostrzec, ¿e mój gospodarz jest zaiste wiekowym starcem.Wygl¹da³ jak o¿ywiony mrocznym darem nekromancji koœciotrup obci¹gniêty resztkami wychud³ego cia³a.A jednak m³odzieñcze niemal spojrzenie i ca³kiem zdrowe zêby, które ods³oni³ przed chwil¹, zdawa³y siê przeczyæ jego sêdziwemu wiekowi, tworz¹c niesamowite wra¿enie.Przebieg³ mi dreszcz po plecach, mia³em bowiem odczucie, ¿e wezwa³ mnie przed swoje oblicze w podziemiach twierdzy templariuszy jeden z nie umar³ych, ¿ywych trupów, o których lud czêsto baja³.Widz¹c moje zmieszanie, odezwa³ siê starczym, skrzypi¹cym g³osem, w którym ledwie zauwa¿alnie pobrzmiewa³ ton diabolicznej ironii.„Witaj, uczony m³odzieñcze.A mo¿e raczej powinienem powiedzieæ: mistrzu Witelonie?” Po raz pierwszy zwróci³ siê ktoœ do mnie moim nowym tytu³em, nie omieszka³em wiêc daæ spojrzeniem do zrozumienia starcowi, ¿e sprawi³ mi tym przyjemnoœæ.Odrzek³em jednak, ¿e mo¿e siê do mnie zwracaæ, jak tylko chce, nie zd¹¿y³em siê bowiem jeszcze przyzwyczaiæ do bycia magistrem.Zaœmia³ siê i odpar³: „Nie zwiedziesz mnie sw¹ fa³szyw¹ skromnoœci¹, mój ch³opcze.Wiemy o tobie dosyæ, aby uwa¿aæ, ¿e masz wszelkie powody do dumy.Jak widzisz s³awa twej uczonoœci dotar³a i do mojej podziemnej pustelni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]