[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wystarczy³oby samo "tak".Ju¿ nie s³u¿ysz w grenadierach.- Sir Arnold wysiad³ z samochodu z dyplomatk¹ w rêku.- Tak jest!Sir Arnold westchn¹³ i pokrêci³ g³ow¹.Mo¿na ich wyci¹gn¹æ z wojska, ale wojska z nich nie wyci¹gniesz, pomyœla³.- Sier¿ancie Stebbins, czy po powrocie do cywila bêdziecie w stanie zapomnieæ o swojej brygadzie? Chocia¿ troszeczkê?Stebbins w koñcu siê uœmiechn¹³.- Chyba tak, panie generale, przynajmniej spróbujê.Sir Arnold zachichota³.- To dobrze, ceniê szczeroœæ.W takim razie mo¿e byœ tak spróbowa³ przypomnieæ sobie, jak siê tym lata, co?Weszli do szatni, w³o¿yli kombinezony ciœnieniowe i he³my i dwadzieœcia minut póŸniej smuk³y myœliwiec poko³owa³ na start przez ciemne lotnisko.Siedz¹c w fotelu nawigatora tu¿ za Stebbinsem, sir Arnold wci¹¿ powtarza³ w myœli wstrz¹saj¹ce s³owa, które bêdzie musia³ przekazaæ premierowi, ministrowi obrony i pewnie staremu Colinowi Campbellowi, obecnemu naczelnemu dowódcy.NaddŸwiêkowy tornado F3 wystartowa³ i wkrótce Gibraltar zosta³ daleko w dole.Maszyna lecia³a bardzo wysoko, hen, nad chmurami.Dramatyczny widok gwiazd na tle aksamitnie czarnego nieba zawsze pozbawia³ go tchu.Genera³ wierzy³ w Boga.Przecie¿ nikt inny nie stworzy³by czegoœ równie piêknego.Myœla³ to o Bogu, to o knowaniach La Porte'a, gdy daleko poza zasiêgiem wzroku i uszu mieszkañców ziemi samolot eksplodowa³ w potê¿nej kuli ognia.Ktoœ, kto by to widzia³, uzna³by pewnie, ¿e ów nag³y rozb³ysk jest po prostu spadaj¹c¹ gwiazd¹.Madryt, HiszpaniaMadryt to wibruj¹ca energia, z której czerpi¹ si³y i mieszkañcy, i turyœci, zw³aszcza póŸnym wieczorem.W powietrzu p³ynie wówczas rozedrgana muzyka, unosi siê o¿ywczy duch.Mieszkañcy Madrytu, od zwariowanych taksówkarzy poczynaj¹c, na nieskruszonych biesiadnikach koñcz¹c, s¹ ludŸmi bardzo tolerancyjnymi, którzy od czasu do czasu puszczaj¹ wodze dzikiej fantazji, ¿eby zaszaleæ na brukowanych uliczkach, przy piêknych fontannach i pod wielkimi starymi drzewami.Howell odprowadzi³ wynajêty samochód do gara¿u przyjaciela i z lekkim baga¿em w rêku zeszli do metra.Jad¹c, walczyli ze zmêczeniem, mimo to uwa¿nie obserwowali twarze wspó³pasa¿erów.Byli wykoñczeni, chocia¿ Randi i Jon zdrzemnêli siê w samochodzie, a Peter, ów niez³omny Brytyjczyk, mia³ czas wyspaæ siê przedtem, za nich oboje.Z ulg¹ wysiedli na stacji San Bernardo, by ju¿ kilka minut póŸniej znaleŸæ siê w Malasana, zwanej przez miejscowych Barrio de Maravil-las, Dzielnic¹ Cudów.Tu, w tych barwnych uliczkach, w barach, restauracjach i czaruj¹cych, choæ trochê ju¿ zapuszczonych, lecz tak uwielbianych przez cyganeriê klubach, zawsze têtni³o ¿ycie.By³ to raj nie tylko dla artystów i pisarzy, lecz i dla ¿yj¹cych na obczyŸnie yuppies, którzy rozwozili swe marzenia po ca³ym œwiecie.Dos³ownie na ka¿dej ulicy rozbrzmiewa³a ¿ywa muzyka.Dom - kryjówka MI-6 - sta³ przy Calle Dominguin, niedaleko Pla¿a del Dos de Mayo, centrum tej wiecznie rozbawionej dzielnicy.By³ to piêciopiêtrowy kamienny budynek, identyczny jak s¹siednie domy z malowanymi drewnianymi okiennicami, ¿aluzjowymi drzwiami, tradycyjnymi, ¿elaznymi balkonami oraz sklepikami i restauracjami na parterze.Zewsz¹d dochodzi³ zapach wina i papierosowego dymu.W oknach wystawowych wisia³y tablice reklamowe Langostino Plancha i Gambas al Ajillo.Przystanêli przed nierzucaj¹cymi siê w oczy drzwiami.Howell wyj¹³ klucz.Jon i Randi uwa¿nie obserwowali ulicê.Szczêk zamka, jeszcze jedno spojrzenie przez ramiê i weszli do œrodka.Meble by³y wygodne, choæ nieco ju¿ podniszczone, lecz z drugiej strony przeznaczenie kryjówki nie ma nic wspólnego z wystawnym wystrojem wnêtrza.Rozeszli siê do swoich pokojów, przebrali w luŸne spodnie i podkoszulki i spotkali w saloniku na pierwszym piêtrze.- Muszê zadzwoniæ do swoich - oznajmi³ Jon i wyj¹³ komórkê.Elektroniczny skaner zacz¹³ sprawdzaæ kody i szyfry; w s³uchawce rozbrzmia³y znajome trzaski, szumy i poklikiwania.Wreszcie rozleg³ siê g³os Freda Kleina:- Ani s³owa.Roz³¹cz siê.Natychmiast!Smith szybko wcisn¹³ guzik i skonsternowany wymamrota³:- Cholera.Znowu k³opoty.- I powtórzy³ im s³owa "dyspozytora".- Zobaczymy, jak bêdzie u mnie - powiedzia³a Randi.Czeka³a d³ugo, telefon w dalekiej Wirginii dzwoni³ i dzwoni³.Randi skrzywi³a siê i wzruszy³a ramionami.- Jak na razie nic - mruknê³a.Wreszcie rozleg³a siê seria g³oœnych trzasków.- Russell?- A kogo siê spodziewa³eœ?- Roz³¹cz siê.Randi opuœci³a telefon.- Co siê dzieje, do diab³a?- Wygl¹da na to, ¿e ktoœ w³ama³ siê do superbezpiecznego systemu ³¹cznoœci amerykañskiego wywiadu wojskowego - powiedzia³ Peter.- Co znaczy, ¿e móg³ w³amaæ siê równie¿ do systemu ³¹cznoœci SAS, MI-5 i MI-6.Randi g³oœno prze³knê³a œlinê.- Dobry Bo¿e.Przynajmniej niczego siê od nas nie dowiedzieli.- Hm.- zamyœli³ siê Peter.- Bojê siê, ¿e mogli.- Fakt - zgodzi³ siê z nim Jon.- Jeœli maj¹ ten komputer, jeœli siê nami interesuj¹ i jeœli wiedz¹, kogo namierzyæ, mog¹ równie¿ wiedzieæ, gdzie teraz jesteœmy.- Za du¿o tych ,jeœli" - odpar³a Randi.- Mówi³eœ, ¿e w domu na farmie komputera nie by³o, a ludzie Mauritanii odlecieli, widzieliœmy to na w³asne oczy.- To wszystko prawda - odrzek³ Howell.- Ale w¹tpiê, ¿eby ten komputer by³ gdzieœ daleko.Mauritania musi mieæ drug¹ kryjówkê, a na farmê przyjecha³ tylko po to, ¿eby zap³aciæ Elizondowi i przechowaæ Chambordów.Dlatego nie zadzwoniê do Londynu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]