[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Osaczający mnie przeciwnicynajwidoczniej nie oczekiwali takiego uderzenia i zostali odrzuceni jakpiórka.Jeden, zupełnie porażony ciosem pola, wypadł z niewidzialnościi runął obok mnie na ziemię.Nie traciłem czasu na przyglądanie mu się.Poderwałem się na nogi i wezwałem awionetkę.Obok wznosiła się ku górzeawionetka Romera. - Strzeżcie się, oni sąniewidzialni! - krzyknąłem i usłyszałem jeszcze, że Leonid polecił uruchomićlokatory planetolotu. Wzniosłem się do góry izatrzymałem awionetkę. Romero także znieruchomiał wpowietrzu.Wsłuchiwaliśmy się w ciszę, w nadziei, że usłyszymy jeszczekrzyki Andre.Głosów nie usłyszałem, ale wydało mi się, że z boku dobiegajęk i odgłos przerywanego oddechu.Rzuciłem się w kierunku tych odgłosów walki,obmacując przezroczyste powietrze liniami pola siłowego.Romero czynił tosamo, ale żaden z nas niczego nie wykrył. - Trzebajakoś zracjonalizować nasze poszukiwania - powiedział Romero zbliżając siędo mnie.- Zgodzi się pan, że miotanie się na oślep. - Oni go uniosą ze sobą! - mówiłem nie słuchając go.-Porwą i uniosą, niech pan to zrozumie!. - Oni jużporwali Andre.Pytanie, gdzie się ukryli? Szukamy ich nad polem walki, aoni mogli już dawno opuścić planetę.Trzeba wezwać gwiazdoloty. Na statkach już wiedziano o nieszczęściu Andre.Lokatory pokładowe przeszukiwały przestrzeń wokół planety.Czułość tychurządzeń jest taka, że wykrywają przedmiot wielkości guzika z odległości stutysięcy kilometrów.Andre i jego porywacze byli więksi od guzika, a statkiznajdowały się w odległości mniejszej niż sto tysięcy kilometrów, ale nawetśladu Zływrogów nie wykryły.Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że wszelkie typylokatorów są bezsilne wobec ich urządzeń ekranujących.Skuteczne środki walki zniewidzialnymi należało dopiero wynaleźć.Obecnie każdy rozumie, żenierozważnie uwikłaliśmy się w walkę, wprawdzie dobrze uzbrojeni, jak tegopóźniej dowiedliśmy, ale nie mając zupełnie pojęcia, jakie środkitechniczne będą do tej walki potrzebne.Byliśmy podobni do ślepego gigantarzucającego się wściekle na widzących wrogów, którzy oczywiście będą mieli zaswoje, jeżeli dostaną się w jego ręce, jeżeli się dostaną!.Nieszczęście -porwanie Andre - już nas dotknęło, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z wielkościtego nieszczęścia.Możliwe zresztą, że dobrze się stało.Gdybyśmy dokładniewiedzieli, co nam grozi, niemal na pewno nie odważylibyśmy się takryzykować, jak ryzykowaliśmy i nie osiągnęlibyśmy takich sukcesów, jakiestały się naszym udziałem. Ja najmniej ze wszystkichpojmowałem daremność naszych ówczesnych poszukiwań.Dygotałem z rozpaczy iwiedziałem jedynie to, że przed porwaniem Andre tylko mnie wołał na pomoc, a jamu tej pomocy nie udzieliłem.Nie mogłem tłumaczyć się przed sobą nagłościąnapadu niewidzialnych, gdyż w gruncie rzeczy nie było to żadną niespodzianką(wszak w swych rozważaniach dopuszczaliśmy niewidzialność Niszczycieli). Nie pamiętam, jak długo trwała ta szamotanina nadplanetą.Do mnie i Romera dołączyli Lusin i Allan.Cztery skrzyżowane polasiłowe obmacywały każdą drobinę powietrza.Nakładały się na nie potężne polalokacyjne gwiazdolotów i szerokie stożki siłowe planetolotów.Wszystko napróżno. Znów podleciał do mnie Romero. - Ze statku przekazano polecenie, abyśmyzaprzestali poszukiwań.Dają nam kwadrans na powrót.Wydarzyło się cośjeszcze ważniejszego. Byłem wtedy już tak zmęczony izobojętniały, że przyjąłem to bez protestu.Wylądowałem koło planetolotu ipowlokłem się do wejścia, gdzie czekał na mnie przygnębiony Leonid. - Spójrz, kto z tobą walczył - powiedziałwskazując na skrzynię stojącą obok planetolotu. Wskrzyni leżały szczątki mojego wroga.Patrzyłem na niego tępym wzrokiem, niezdając sobie sprawy z tego, co widzę.Bytem tak pewny, że wszystkie umierająceZływrogi rozpadają się na strzępy, że nawet nie dopuszczałem dla nich innejformy zgonu.Nie wątpiłem, że uwidoczniony niewidzialny wróg już dawnorozproszył się na powierzchni planety
[ Pobierz całość w formacie PDF ]