[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Spojrzałem za okno.Zalany słońcem ogród chwiał się na wietrze.Nad niektórymi roślinami krążyły pszczoły, czerwony ptaszek przysiadł jak ognikna balustradzie werandy, niecałe trzy stopy ode mnie. Wczesny ranek w Galen, Missouri.Ulicą przejeżdżały nielicznesamochody.Ziewnąłem.Dzieciak liżący lody w waflowym rożku szedł wzdłuż płotupani Fletcher i wolną ręką przesuwał po szczycie parkanu.Tom Sawyer z wścieklezielonym, pistacjowym lodem.Przyglądałem mu się sennie, zdumiony faktem, żejest na świecie ktoś, kto potrafi jeść lody o godzinie ósmej rano. Nie oglądając się na boki, chłopiec ruszył na drugą stronęulicy.I wtem - wyleciał w powietrze, jak wystrzelony z procy.Furgonetkajechała na pełnym gazie, więc chłopca wyrzuciło wysoko ponad moje pole widzeniaz okna.Kiedy znikał mi z oczu, nadal jeszcze wznosił się w górę. - O cholera! - Chwyciłem portki z krzesła i rzuciłem się dodrzwi.Usłyszałem wołanie Saxony, ale nie zatrzymałem się dla złożeniawyjaśnień.Po raz drugi w życiu oglądałem scenę potrącenia człowieka przezsamochód.Za pierwszym razem było to w Nowym Jorku.Ofiara wylądowała na głowie.Zbiegając z ganku po dwa stopnie, pomyślałem sobie przelotnie, jak nierealniewyglądają takie wypadki.Widzisz faceta, który gada ze znajomym albo liże loda -potem szybki ruch, głuche uderzenie - i martwe ciało szybuje w powietrzu. Kierowca wysiadł z furgonetki i stał pochylony nad ciałem.Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, kiedy doszedłem na miejsce, były zielonelody, oblepione ziemią i żwirem.Zaczynały już topnieć na czarnym asfalcie. Nikogo więcej nie było w pobliżu.Zbliżyłem się do kierowcy i zwahaniem zajrzałem mu przez ramię.Śmierdział potem i ciepłem ludzkiego ciała.Chłopiec leżał na boku, z nogami rozrzuconymi jak na stop - klatce, ukazującejdziecko w biegu.Z ust sączyła mu się krew, oczy były szeroko otwarte.Nie:tylko jedno oko było otwarte, drugie było półprzymknięte, powieka drgała. - Mogę pomóc? Wezwę karetkę, dobrze? Niech pan tu zostanie, aja polecę wezwać karetkę.Kierowca odwrócił się: znałem jego twarz z biesiadyprzy rożnie.Był jednym z kucharzy.Stary kawalarz. - Nic się nie zgadza.Ale ja to wiedziałem.Tak, pewnie, niechpan ściągnie karetkę.Nigdy nic do końca nie wiadomo. Twarz miał ściągniętą, minę przerażoną, ale najbardziej zdumiałmnie ton jego głosu: złość mieszała się w nim z żalem nad sobą.Bez cienia lęku.Czy też skruchy.Uznałem, że to wynik szoku: ludzie na skutek ciężkich przeżyćczęsto się dziwnie zachowują i mówią od rzeczy.Nieszczęsny błazen wiedziałprawdopodobnie, że na jego życie padł w tej chwili cień, niezależnie od tego, cobędzie z chłopcem.Był skazany na pięćdziesiąt, z grubsza sądząc, lat życia wświadomości, że przejechał dziecko.Jak Boga kocham, było mi go żal. - Joe Jordan! Przecież to nie miałeś być ty! Pani Fletcher wyłoniła się zza naszych pleców z różową ścierkądo naczyń w dłoni. - Wiem, niech to wszyscy diabli! Co tu się jeszcze popieprzy,zanim zrobimy z tym porządek? A to wczorajsze - słyszała pani? Która to już byłakolejna rzecz - czwarta? Piąta? Teraz już nie ma mądrych, nie ma! - Uspokój się, Joe.Poczekamy, zobaczymy.Zadzwoni pan pokaretkę, panie Abbey? Numer jeden - dwa - trzy - cztery - pięć.Pięć pierwszychcyfr.To gorąca linia. Chłopcu zabulgotało w gardle, a jego nogi raz czy dwapodskoczyły mimowolnie, jak udka żaby dotkniętej elektrodą na lekcji biologii.-Spojrzałem na Jordana, ten jednak patrzył wciąż na dziecko i kręcił głową. - Powtarzam: ci, Gąseczko, wszyscy wiedzą, że to nie miałem byćj a! Kiedy się odwróciłem, żeby biec do telefonu, usłyszałem za sobągłos pani Fletcher: - Nie denerwuj się, trzeba czekać. Asfalt parzył moje bose stopy.Kątem oka raz jeszczedostrzegłem topniejącą porcję lodów.W biegu minąłem Saxony, stojącą na górnymstopniu ganku.Przytrzymywała Kulfona za szeroką obrożę. - Czy on nie żyje? - Jeszcze żyje, ale kiepsko z nim.Muszę zadzwonić po karetkę. Kiedy przyjechało pogotowie, w pewnej odległości od miejscawypadku stało już więcej gapiów.Środek ulicy zajął biały samochód policyjny; nadachu którego zapalał się i gasł rząd nerwowych niebieskich lampek. Krótkie erupcje rozmów z krótkofalówki radiowozu wypełniałyprzestrzeń urywanym klekotem, który uspokajał i irytował zarazem: Stojąc na ganku, patrzyliśmy, jak pielęgniarze ostrożnie kładąwiotkie ciało na noszach i wsuwają na tył ambulansu.Po odjeździe karetki, JoeJordan i policjant rozmawiali o czymś, stojąc przed naszym domem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]