[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł w całym ciele szczęście, jakby pocałunek oddany ustom przez usta krążył teraz we wszystkich jego żyłach i żarzył się w szpiku kości.Wyjrzał przez okno.Nie było nikogo.Toteż pomyślał:“Och, sekutnica! Nikogo tu nie ma.Można było całować się jeszcze choćby i pół godziny.Teraz nieprędko taka sposobność się zdarzy”.Tymczasem mylił się grubo.Był ktoś, co pilnie śledził tę schadzkę przygodną i widział dobrze pocałunki.Była to młodociana muzyczka, panna Wanda Okszyńska.Gdy Karolina wyszła z mieszkania jej wujostwa, pianistka chyłkiem wysunęła się za nią na schody, bynajmniej nie w celu szpiegowania, lecz dla ulżenia swemu sercu.Aczkolwiek panna Wandzia nie posiadała jeszcze na swą niepodzielną własność tabliczki mnożenia, zwłaszcza na wyrywki - to jednak zaznała już skutków uderzenia strzał Kupidyna.Skoro tylko ujrzała Cezarego Barykę, uderzona została wyż wzmiankowaną strzałą.Niemy a wstrząsający dreszcz dał jej znać - ten! Gdy zaś Cezary usiadł przy niej i grał na cztery ręce, szalona miłość - istny wulkan - wybuchła w sercu panny Wandzi.Wypędzona ze szkoły i z rodzinnego domu, nie wiedziała wcale, iż to właśnie nazywa się wśród rozmaitych “starych” ludzi - miłość.Panna Wandzia po prostu zachorowała duchowo.Jej stan była to nieustanna tęsknota dochodząca aż do zupełnej nieprzytomności władz umysłowych.Młoda panienka żyła w jakimś błękitnym tumanie.Osoba Cezarego zatracała się i niemal rozpływała w łagodnej, powłóczystej chmurze.Ta strona święta, gdzie on się obracał, posiadała swój zapach fiołkowy czy różany - i szczególniejszą melodię swoją, której jednak nie można było pochwycić ani wygrać.Gdy go nie było, gdy dokądś pojechał albo poszedł, świat stawał się pusty, jałowy, głuchy, płony, obmierzły, pełen ciemności i nudy.Nie było siły, która mogłaby odwrócić myśli i uczucia panny Wandy w innym kierunku.Nie było zakazu, który byłby w stanie odmienić albo znieść jej utęsknienie.Bała się rzeczywistego widoku swej idealnej wizji aż do stanu zalęknienia, a każda chwila obecności Cezarego, rozmowy z nim - stawała się nowym impulsem do marzenia o nim, marzenia nieustannego, we dnie i w nocy.Głos jego, z daleka zasłyszany, brzmiał w jej uchu jakby melodia osobliwa.Próbowała nieraz przełożyć, przetłumaczyć na muzykę brzmienie jego głosu radosne albo posępne i nieraz grała coś samej sobie, czego nikt nie mógł zrozumieć.Słyszała go w rozmaitych utworach muzycznych, które odtwarzała, albo zatracała go w muzyce i musiała odszukiwać.Wołały na nią wówczas przedziwne głosy muzyczne, prowadziły ją na niedosięgłe wyżyny i tam gdzieś, na wysokościach, przejmowały serce głębokim wzruszeniem.Uderzenie w materialny klawisz otwierało jakby błam' wielki w błękitnej chmurze.Wpływała w zaświat i niosły ją objęcia obłoków ścierając z jej twarzy samotnych łez potoki.Panna Wanda strzegła swej tajemnicy jak oka w głowie.Od dawna wiedziała, że musi umrzeć z tej niezrozumiałej choroby, którą się zaraziła na widok tego obcego pana.Wiedziała, że umrze przez tego pana, a marzenia jej zawierały tylko tyle, żeby on kiedyś - kiedyś przyszedł na jej mogiłę i usiadł przy wzgórku ziemnym - na chwilę! Wzruszała się do ostatnich granic wytrzymałości nerwów tą sceną, iż ona leży w ziemi, okropnie zeszpecona, a on siedzi przy jej grobie.Księżyc świeci.Noc głęboka.Słowik śpiewa w nadgrobnych bzach.Zlewała potokami najszczerszych, najprawdziwszych łez swoją świeżo uklepaną mogiłę.Gdy Cezary był u siebie na dole, podśpiewywał albo śmiał się rozmawiając z księdzem Anastazym czy Hipolitem, panna Wanda zstępowała cichaczem ze schodów prowadzących z piętra do sieni i wtulona w głęboką framugę starego ariańskiego muru, słuchała w upojeniu.Złote gradusy boskiej muzyki, wzloty niebiańskie i upadki do otchłani rodziły się wtedy i kształtowały w jej duszy.Nieraz słuchała w upojeniu, gdy pochrapywał, raz grubo, drugi raz cienko.Życie w mieszkaniu rządcostwa Turzyckich, koncentrujące się w kierunku kuchni, gdzie dobrotliwa ciotka toczyła wiadome spory i dyskusje ze służącą, pod nieobecność zacnego wujka, który gościem był w domu - zostawiało pannie Wandzie ogrom czasu do kształtowania uczuć.Nikt nie zwracał na nią uwagi, gdy się tam wymykała na dziedziniec albo na schody i wystawała w sieni.Nikt jej nie mógł przeszkodzić, gdy całowała z upojeniem klamkę drzwi prowadzących do pokoju Cezarego albo gdy przytulona do tych drzwi podczas jego nieobecności zamierała ze szczęścia zarazem i z rozpaczy.I tego dnia, gdy panna Karolina Szarłatowiczówna mało-wiele, troszeczkę się wycałowała z Cezarym, Wanda Okszyńska sunęła ze schodów jak upiór, jak strzyga nocna, ażeby się oddać swej sekretnej manii.Muzyczka spostrzegła i słyszała ze swej na schodach framugi, jak panna Karolina z “nim” rozmawiała, jak weszła do tamtego pokoju.Popchnięta przez niezwalczone uczucia panna Wanda ciszej i sprytniej od najzgrabniejszego kota podsunęła się pod drzwi pokoju Cezarego i przez dziurę od klucza widziała tańce, widziała pocałunki.Och, jakie straszne płomienie wybuchły, zgorzały i zgasły w jej piersiach! Zdawało jej się, że nie wytrzyma, że zacznie walić pięściami w te drzwi, krzyczeć wniebogłosy, rwać pasma włosów i lecieć w przestrzeń.Lecz nie zrobiła nic takiego.Ostrzeżona przez tajne impulsy instynktu, uskoczyła do swej wnęki na schodach, wtargnęła we współczujące jej mury i widziała, jak panna Szarłatowiczówna opuszczała pokój Baryki.Rozum jej ustał wtedy, zaćmił się od czarnego tumana, a tylko wichry i szumy uczuć przeciągały poprzez jestestwo.Kiedyś tam, kiedyś powlokła się na górę, jakby każda jej stopa sto cetnarów ważyła.Zasiadła nad książką.Teraz dorozumiała się, dlaczego to Cezary nigdy na nią nie patrzy, nigdy z nią nie rozmawia jak z innymi osobami, a jeśli spojrzy przypadkiem, to się zaraz złośliwie uśmiecha.Panna Wanda po raz pierwszy zobaczyła całujących się ludzi, lecz zrozumiała dziwnie dokładnie, co to znaczy.Trzebaż nieszczęścia, że zobaczyła to na przykładzie tak źle wybranym! Ten widok cisnął w nią jakby oszczepem diabła i utkwił w piersiach jak grot o trzech węgłach, którego już z piersi nic wydrzeć nie zdoła.Zaciskała oczy, zamierała, konała od tego widoku.Pakowała sobie całą chustkę w usta, żeby nie skomleć i nie szczekać, gdy się to widowisko wciąż i wciąż przed jej oczyma roztwierało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]