[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. - Nic mi nie jest.- Zapach jej perfum był cięższy, niż musię dotąd zdawało.- Człowiek dociera tam łodzią, prawda? To musi być zupełniespora łódź.Nigdy nie byłem w prawdziwej łodzi, tylko na takim bączku mojegowuja.Zabierał mnie na ryby pod Coney Island.Cumowaliśmy do boi i łowiliśmy tewszystkie trujące ryby.Żebyś tak niektóre zobaczyła! Jak mutanty.Całe wniesamowitych naroślach, tęczowe oczy.Myśl, że mógłbym je zjeść, przerażałamnie jak diabli. - Miałam wuja, który. - Myślałem zawsze o tych, które są tam, za głęboko, byśmyje mogli złowić.Gigantycznych diabłach morskich, genialnych rekinach,wielorybach z dłońmi.Wyobrażałem sobie, jak połykają łódkę. - Uspokój się, David - pogładziła go po karku, śląc dreszczwzdłuż jego kręgosłupa. - Dobrze już, dobrze - Odepchnął jej dłoń.Do tegowszystkiego potrzeba mu było tylko dreszczy.- Chcę posłuchać jeszcze czegoś oPanamie. - Mówiłam ci, że nigdy tam nie byłam. - Ach, tak.A co powiesz o Kostaryce? Byłaś w Kostaryce.Nacałym ciele występował mu pot.Może powinien iść popływać.Słyszał, że w RioDulce żyją manaty.- Widziałaś kiedyś manata? - zapytał. - David! Musiała przysunąć się bliżej, bo poczuł, że przenika go jejciepło; może okryty jej ciepłem, pomyślał, pogrążony w ciężkim, głębokim ruchupozbędzie się drżączki.Wziąłby ją do tego hamaka i zobaczył, ile ma w sobieżaru.Ile ma żaru, ile ma żaru.Te słowa stukały mu w głowie jak koła pociągu.Lękając się otworzyć oczy, wyciągnął na oślep ramiona i przyciągnął ją dosiebie.Zderzyli się twarzami, poszukał jej ust.Pocałował.Oddała pocałunek.Obsunął dłoń, by ująć jej pierś.Jezu, smakowała dobrze.Smakowała ratunkiem,Panamą, tym, w co się pogrążasz, kiedy śpisz. Ale potem to się zaczęło zmieniać, zmieniać powoli, takpowoli, że nie dostrzegł tej zmiany, zanim się dokonała, a jej język wił się wjego ustach tak głupi i tłusty jak noga ślimaka, zaś jej piersi, och, kurwa, jejpiersi podskakiwały, pulsując tymi samymi glistowatymi sokami, które miał w swejlewej dłoni.Odepchnął ją, otworzył oczy.Zobaczył przyklejone do jej policzkówtoporne sztuczne rzęsy.Rozchylone wargi, usta pełne gnatów.Martwą mięsistątwarz.Porwał się na nogi i zaczął machać ramionami, pragnąc zerwać tę oponęszpetoty, która nań opadła. - David? - zniekształciła jego imię, połykając sylaby, jakgdyby próbowała jednocześnie jeść i mówić. Żabi głos, szatański głos. Okręcił się dookoła, wchłaniając oczami strzęp czarnegonieba, kolczastych drzew i dziobatego czerepu księżyca schwytanego w siatkęgałęzi.Czarnych skrofulicznych chat z drzwiami otwartymi na ogień i poskręcaneludzkie cienie.Zamrugał oczami, potrząsnął głową.To nie znikało, to byłorealne. Co to za miejsce? Nie gwatemalska wieś, o nie.Usłyszał wswym gardle charkot duszonego dzikusa i zaczął się wycofywać, wycofywać zewszystkiego.Szła za nim, wyskrzekując jego imię.Peruka z czarnego siana,bryzgi połyskliwej galarety w miejsce oczu.Niektórzy z ludzi-cieni wypryskiwalize swych drzwi, gromadzili się za jej plecami, rozprawiając o nim w swymdiabelskim narzeczu.Długonogie czarnoskóre demony o rozdygotanych sercach,nicości bez oblicza z kalekiego wymiaru.Cofnął się o kolejnych kilka kroków. - Przejrzałem cię - powiedział.- Wiem, czym jesteś.-Wszystko dobrze, David - odparła i uśmiechnęła się.Jasne! Myślała, że on kupiten uśmiech, ale nie dał się nabrać. Widział, jak się rozpełza po jej twarzy na kształtprzegniłego sosu, który wycieka z leżącego od tygodni na śmietnisku workaodpadków warzywnych.Upajający uśmiech Królowej Szatańskich Kurew.To ona mu tozrobiła, skumała się z plugawym życiem w jego dłoni, omotała czarami jego głowę.Sprawiła, że wejrzał w sam środek tej gówiennej magii, która była jej życiem. - Widzę cię - powiedział. Potykał się, cofał chwiejnie, na oślep, a potem ruszyłbiegiem w stronę miasta. Paprocie chłostały go po nogach, gałęzie cięły po twarzy.Pajęczyny cieni spowijały ścieżkę, a rozbrzęczane owady wydawały dźwiękostrzonych na kamieniu noży.Dostrzegł przed sobą ogromne skąpane księżycemdrzewo stojące samotnie na wzniesieniu nad samą wodą.Drzewo-pradziada, drzewobiałej magii.Przyzywało go.Stanął przed nim, wciągając w płuca powietrze.Blask księżyca studził go, zraszał srebrem i Mingolla zrozumiał przeznaczeniedrzewa.Lśniącej tylko dla niego fontanny bieli w czarnym lesie.Zacisnął wpięść lewą dłoń.Byt w jej wnętrzu wił się gorączkowo, jakby wiedział, co manastąpić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]