[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ledwo otworzyliœmy drzwi, a ju¿ wkroczy³ orszak s³u¿¹cych.Przynieœli nam po worku m¹ki, ry¿u, campy i cztery zabite owce.Nie wiedzieliœmy, co o tym myœleæ, dopóki burmistrz, który przyby³ tu tak¿e osobiœcie, nie da³ nam do zrozumienia, ¿e to zapewne podarunek od obu urzêdników.Kiedy chcieliœmy mu podziêkowaæ, broni³ siê skromnie i nie chcia³ przyznaæ, ¿e to on jest ofiarodawc¹.Na po¿egnanie ten zamo¿ny Tybetañczyk powiedzia³ kilka s³Ã³w, których m¹droœæ wiele razy przyda³a mi siê w Tybecie.Stwierdzi³ on, ¿e tutaj europejski poœpiech na nic siê nie zda i aby szybciej osi¹gn¹æ cel, musimy mieæ czas i nauczyæ siê cierpliwoœci.Gdy zostaliœmy znów sami w domu, patrzyliœmy na prezenty i nie mogliœmy uwierzyæ, ¿e los siê do nas uœmiechn¹³.Podanie o zezwolenie na pobyt by³o ju¿ w drodze do Lhasy, a na d³ugie miesi¹ce oczekiwania zaopatrzono nas w ¿ywnoœæ.Nad g³owami zamiast cienkiego p³Ã³tna namiotu mieliœmy solidny dach, a s³u¿¹ca - niestety ju¿ niem³oda i niezbyt urodziwa - roznieca³a dla nas ogieñ i przynosi³a wodê.Byliœmy wdziêczni naszemu bonpo i bardzo pragnêliœmy jakoœ mu siê odwzajemniæ.Teraz mogliœmy jedynie ofiarowaæ lekarstwa, ale ¿ywiliœmy nadziejê, ¿e w innych okolicznoœciach uda nam siê lepiej wyraziæ nasz¹ wdziêcznoœæ.Tutaj, podobnie jak w Gartoku, mieliœmy sposobnoœæ lepiej poznaæ uprzejmoœæ arystokratów z Lhasy, o której tak wiele czyta³em w ksi¹¿kach sir Charlesa Bella.Przypuszczaliœmy, ¿e na odpowiedŸ z Lhasy przyjdzie nam czekaæ d³ugie miesi¹ce, uk³adaliœmy wiêc plany, jak spêdziæ ten czas.Pragnêliœmy robiæ wycieczki w rejon Annapurny, Dhaulagiri i na pó³nocne wy¿yny Czangthangu.Po pewnym jednak czasie wezwano nas do przeora, którego burmistrz poprosi³ o pomoc.Oznajmi³ nam on, ¿e zezwolenie na pobyt zawiera zakaz oddalania siê st¹d dalej ni¿ o jeden dzieñ drogi.Mo¿emy robiæ wycieczki dok¹d tylko chcemy, jednak¿e wieczorem zawsze musimy byæ z powrotem.Jeœli nie uszanujemy tego ograniczenia, bêdzie on zmuszony powiadomiæ Lhasê, a to z pewnoœci¹ nie wp³ynie korzystnie na dalsze decyzje.Zadowalaliœmy siê wiêc krótkimi wêdrówkami w najbli¿sze góry.Szczególnie poci¹ga³ nas Lungpo Kangri, samotnie wznosz¹cy siê szczyt o wysokoœci 7065 m.Czêsto siadywaliœmy ze szkicownikiem na przeciwleg³ym wzgórzu, aby utrwaliæ jego dziwne kszta³ty.Po³o¿ony na uboczu w Transhimal¹jach, podobnie jak Kajlas, zwraca³ uwagê wspania³¹ sylwetk¹.Na po³udnie od naszych wzgórz mogliœmy podziwiaæ olbrzymy Himalajów, chocia¿ ich szczyty odleg³e by³y jeszcze o dobre sto kilometrów.Nie sposób by³o oprzeæ siê pokusie, aby podejœæ bli¿ej.Pewnego dnia postanowi³em wraz z Aufschnaiterem wybraæ siê na górê Tarsangri.Aby dostaæ siê do jej podnó¿a, trzeba by³o najpierw przekroczyæ szerok¹ tutaj rzekê Cangpo.Wprawdzie na drugi brzeg mo¿na by³o przeprawiæ siê promem sporz¹dzonym ze skór jaków, ale przewoŸnicy mieli zakaz przewo¿enia nas.Nie pozostawa³o wiêc nic innego, jak przedostaæ siê na drugi brzeg wp³aw.Niewiele brakowa³o a pr¹d porwa³by t³umoczek z ubraniem, który Aufschnaiter trzyma³ ponad g³ow¹.Na szczêœcie pochwyci³ go w porê, bo szkoda by³oby cennych ubrañ.Dalej oby³o siê ju¿ bez k³opotów.Z „naszego” wierzcho³ka rozci¹ga³ siê rozleg³y i wspania³y widok na krainê gór, których szczyty alpiniœci znaj¹ tylko z nazwy.Poniewa¿ nie mieliœmy aparatu fotograficznego, przynieœliœmy stamt¹d jedynie szkice.W drodze powrotnej oszczêdzono nam trudnoœci z przepraw¹, bo wszyscy siê cieszyli, ¿e nas nie „nakryto”.Tradün by³ jednym z najwiêkszych miejsc prze³adunkowych w ruchu handlowym i wrza³o w nim jak na towarowym dworcu.Codziennie piêtrzy³y siê tu góry soli, herbaty, we³ny, suszonych brzoskwiñ i przeró¿nych artyku³Ã³w.Po jednym czy dwóch dniach przejmowa³y je nowe karawany.Do dŸwigania ³adunków u¿ywano jaków, mu³Ã³w i owiec.Codziennie spotykaliœmy nowe typy ludzi i o nudzie nie by³o mowy.W sierpniu czêsto pada³ deszcz - resztki monsunu z Indii.We wrzeœniu zrobi³o siê piêknie i czêsto spêdzaliœmy dni, ³owi¹c potajemnie ryby lub kupuj¹c od nomadów mas³o i ser.W³aœciw¹ wioskê tworzy³o mniej wiêcej dwadzieœcia budynków, a za ni¹ wznosi³o siê wzgórze z klasztorem, w którym mieszka³o tylko siedmiu mnichów.Chocia¿ domy sta³y ciasno st³oczone jeden przy drugim, to ka¿dy mia³ niewielkie podwórze, gdzie sk³adano towary.Bardzo zadziwi³y nas grz¹dki sa³aty, nie wiêksze ni¿ dwa metry kwadratowe.Czasami udawa³o mi siê wymieniæ lekarstwa na te drogocenne zielone liœcie.Wszyscy mieszkañcy wioski trudnili siê w pewnym stopniu transportem i handlem.Prawdziwi nomadzi ¿yli rozproszeni po okolicy.Mieliœmy te¿ okazjê uczestniczyæ w licznych œwiêtach religijnych.Szczególne wra¿enie robi³o œwiêto przypominaj¹ce do¿ynki.Wkrótce byliœmy ze wszystkimi w dobrych stosunkach i w zamian za leki mogliœmy otrzymaæ do jedzenia niemal wszystko, czego zapragnêliœmy.Dodatkowo pe³niliœmy funkcjê lekarzy i szczególnie dobre efekty uzyskiwaliœmy w leczeniu ran oraz bólów ¿o³¹dka.Monotonne ¿ycie w Tradün o¿ywia³y od czasu do czasu wizyty notabli.Szczególnie wyraŸnie utkwi³a mi w pamiêci wizyta drugiego garpöna, który zd¹¿a³ do Gartoku.Du¿o wczeœniej, zanim ukaza³ siê on sam i jego orszak, nadjechali ¿o³nierze, anonsuj¹c jego przybycie.Nastêpnie zjawi³ siê kucharz i natychmiast zacz¹³ przygotowywaæ posi³ek.Dopiero nazajutrz ukaza³ siê garpön we w³asnej osobie wraz z g³Ã³wn¹ karawan¹ i orszakiem trzydziestu s³ug i s³u¿ek.Zbieg³a siê ca³a wieœ, a my byliœmy oczywiœcie nie mniej ciekawi.Dostojny goœæ i jego rodzina jechali na wspania³ych mu³ach.Ka¿demu cz³onkowi rodziny towarzyszy³ s³u¿¹cy lub starszyzna wioski, którzy prowadz¹c zwierzêta za uzdy odprowadzali goœci do przygotowanych kwater.Silniejsze wra¿enie ni¿ sam garpön zrobi³a na nas jego córka.By³a to pierwsza zadbana kobieta, jak¹ zobaczyliœmy od 1939 roku, i uznaliœmy, ¿e jest bardzo ³adna.Ubrana by³a w jedwabie.Mia³a paznokcie polakierowane na czerwono i chocia¿ u¿y³a nieco za wiele pudru, ró¿u i szminki, pachnia³a czystoœci¹ i œwie¿oœci¹.Zapytaliœmy j¹, czy jest najpiêkniejsz¹ kobiet¹ w Lhasie, ona jednak skromnie zaprzeczy³a mówi¹c, ¿e spotkaæ tam mo¿na wiele piêkniejszych od niej.¯a³owaliœmy, ¿e tak mi³e towarzystwo nazajutrz odjecha³o.Wkrótce wioska mia³a podejmowaæ nowego goœcia.Pod pretekstem pielgrzymki do Tradün z³o¿y³ nam wizytê pewien urzêdnik rz¹dowy z Nepalu.Odnieœliœmy wra¿enie, ¿e chce nas namówiæ na wyjazd do swego kraju.Utrzymywa³, ¿e w stolicy - Kathmandu - znajdziemy mieszkanie i pracê, podró¿ zaœ zorganizuj¹ nam w³adze i nawet przyznano nam ju¿ 300 rupii na pokrycie jej kosztów.Brzmia³o to bardzo zachêcaj¹co, mo¿e a¿ nadto, bo zd¹¿yliœmy ju¿ poznaæ potêgê Anglików w Azji.Up³ynê³y trzy miesi¹ce.Niecierpliwiliœmy siê coraz bardziej i nasze osobiste stosunki zaczê³y siê psuæ.Kopp nieustannie podkreœla³, ¿e chêtnie przyj¹³by zaproszenie do Nepalu.Aufschnaiter, jak zwykle, chodzi³ w³asnymi œcie¿kami.Zakupi³ cztery owce jako juczne zwierzêta i chcia³ wyruszyæ w Czangthang.By³o to wprawdzie sprzeczne z naszym pierwotnym planem oczekiwania na list z Lhasy, ale my dwaj zaczêliœmy ju¿ pow¹tpiewaæ w uzyskanie pozytywnej odpowiedzi.Aufschnaiter pierwszy straci³ cierpliwoœæ.Pewnego popo³udnia wyruszy³ ze swymi objuczonymi owcami i kilka kilometrów za wsi¹ rozbi³ obóz.Pomogliœmy mu przetransportowaæ tam jego rzeczy i nastêpnego dnia zamierzaliœmy odwiedziæ go znowu.Kopp zacz¹³ siê tak¿e pakowaæ, a miejscowe w³adze, zadowolone z jego decyzji udania siê do Nepalu, gotowe by³y zapewniæ mu ¿ywnoœæ i œrodki transportu.Natomiast zachowanie Aufschnaitera znacznie mniej im siê spodoba³o.Pod naszymi drzwiami zaczêli sypiaæ stra¿nicy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]