[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W kilka dni po akcie uroczystym ostatni z tej trójcy uda³ siê domieszkania Rosjanina jako delegat od grona kolegów.By³o zwyczajem, ¿e na czaswakacyj nauczyciele zadawali uczniom do opracowania w domu nietrudne piœmienneæwiczenia.Dope³nili tego wszyscy - z wyj¹tkiem nieobecnego w dniach ostatnichJastrebowa.W tej w³aœnie sprawie Sprê¿ycki zosta³ do niego wys³any.Jastrebow mieszka³ w oficynie du¿ego, rz¹dowego gmachu, w dwóch skromnychpokoikach na dole.¯ony nie mia³; kawalerskim jego gospodarstwem zajmowa³a siêstara Wojciechowa, znana ca³emu miasteczku opiekunka wszystkich niem³odychbez¿enników.W³aœnie zatrudniona by³a myciem pod³ogi, gdy zjawi³ siêSprê¿ycki, zapytuj¹c nieœmia³o o gospodynia fiesora.Zapytana wyprostowa³asiê, trzymaj¹c w rêku du¿¹, mokr¹ œcierkê, któr¹ zaczê³a wy¿ymaæ takim ruchem,jakby rzuciæ j¹ chcia³a na g³owê przybysza.- A czego to pan uczeñ od nich chc¹? Czy to pan uczeñ nie wie, ¿e terakaniku³y i ¿e oni s¹ chore?.(Wojciechowa przyswaja³a sobie zawsze sposóbwyra¿ania siê swych pupilów).- Gospodyñ fiesor - usprawiedliwia³ siê Sprê¿ycki - sam przyjœæ rozkaza³.- Ha, to niech pan uczeñ do nich id¹.Oni w ogrodzie s¹.- A gdzie¿ ten ogród?- Gdzie¿ ma byæ? Na podwórzu!Na œrodku olbrzymiego dziedziñca znajdowa³ siê spory placyk, otoczonysztachetami, malowanymi (niegdyœ) na zielono - on to mia³ byæ owym ogrodem.Wszed³ tam ch³opiec przez pó³otwart¹, na jednej zawiasie smêtnie ko³ysz¹c¹siê furtkê i rozejrzawszy doko³a, dostrzeg³ coœ poœredniego miêdzy trawnikiema œmietnikiem.Kilka suchych, bezlistnych, z ob³amanymi ga³êŸmi pni oraz kilkawbitych w ziemiê ko³ków urozmaica³y przykr¹ tego miejsca pustkê.Od ko³ków dopni i od pni do ko³ków przeprowadzono sznury, na których suszy³a siê bieliznai wietrzy³a poœciel.Po pewnych znakach szczególnych poznawa³o siê, ¿ebielizna by³a pochodzenia rosyjskiego, poœciel zaœ stanowi³a ¿ydowskie takzwane "bety".Do jednego z ko³ków przywi¹zano na mocnym powrozie kozê, z któr¹dra¿ni³a siê gromada brudnych, rozczochranych dzieciaków.Na jednym ztrawników - œmietników ¯ydówka karmi³a niemowlê; na drugim siedzia³ wprost naziemi bosy dziad z go³¹ g³ow¹, w samej tylko bieliŸnie; na trzecim gdaka³ykury otaczaj¹c koguta, który chcia³ przybieraæ pozy bohaterskie, lecz mu w tymprzeszkadza³ sromotny brak piór w ogonie.Profesora Jastrebowa na pró¿no oczy ch³opca wszêdzie wypatrywa³y.I ju¿ cofn¹æ siê mia³ z miejsca, które dla œmiechu chyba nazwa³ ktoœogrodem, gdy wtem dobieg³y go wyg³oszone basem s³owa, tak dobrze mu znane i wpamiêci jego jakby ostrymi æwiekami wybite:Chaosa bytnost' dowremiennuIz biezdn Ty wiecznosti wozzwat.Rzecz by³a do pojêcia trudna, a jednak namacalnie prawdziwa: odêDzier¿awina deklamowa³ dziad bosonogi, na trawie siedz¹cy.Sprê¿ycki zwróci³ siê w tê stronê i post¹piwszy kilka kroków, rozpozna³ wdeklamuj¹cym dziadzie z niezawodn¹ pewnoœci¹, choæ i z nies³ychanymzdziwieniem, swego nauczyciela jêzyka rosyjskiego.Jastrebow, od d³u¿szego czasu nie golony, ze szczecinowat¹, na pó³ siw¹brod¹, z g³ow¹ na wierzchu ³ys¹, a z boków i z ty³u okolon¹ d³ugimi pasmamiw³osów, na szyjê i kark spadaj¹cych, mia³ na sobie zgrzebn¹ koszulê, wy³o¿on¹na szerokie p³Ã³cienne szarawary i nad biodrami paskiem rzemiennym œciœniêt¹.Przed nim, na niskiej, prostej ³awie le¿a³ napoczêty bochenek razowca ista³a miska mleka zsiad³ego oraz du¿a, czworograniasta, do po³owy ju¿opró¿niona butelka z wódk¹.Wódkê pi³ Rosjanin szklank¹, któr¹ w³aœnie w tejchwili, uczyniwszy przerwê w deklamacji, do ust podnosi³.Musia³o zaœ topodnoszenie ju¿ nieraz siê powtarzaæ, gdy¿ twarz siedz¹cego by³a czerwona jakko³nierz burmistrza, a oczy, na wierzch wysadzone, mia³y wyraz zarazem dziki iob³êdny.Nie bez strachu przyst¹pi³ uczeñ do nauczyciela i czapkê zdj¹wszy, zacz¹³j¹kaæ nieœmia³o:- Gaspadyñ fiesor! Ja bardzo przepraszaju.Ja musia³ przyjœæ, bo mnietamci kazali.Ja przyszed³ tolko zapytaæsia.Nie dokoñczy³.Jastrebow obróci³ siê do niego ca³¹ twarz¹ i skierowa³ nañ zaiskrzoneoczy.Wyraz tych oczu by³ tak straszny, ¿e ch³opcu ciarki przebieg³y po krzy¿ui nogi pod nim zadygota³y.Tamten wpatrywa³ siê w niego d³ugo, w milczeniu, okropnym, razem wœciek³ymi pe³nym przera¿enia wzrokiem - nagle machaæ zacz¹³ rêkami, jakby coœ czykogoœ odepchn¹æ chcia³ od siebie, i krzykn¹³ przeraŸliwie:- Satana!.Satana!.Sprê¿ycki zdrêtwia³.Po krzyku nast¹pi³a cisza.Rosjanin zdawa³ siê uspokajaæ, twarz i oczy winn¹ zwróci³ stronê.Ale nie trwa³o to d³ugo.Po chwili znów dojrza³ ch³opca,rêkê w jego kierunku wyci¹gn¹³ i cichszym ju¿, jakby z³amanym g³osem rozkaza³:- Procz!Sprê¿ycki schowa³ siê za drzewo.Dr¿a³ ze strachu, lecz ciekawoœæ w miejscu go trzyma³a.Nauczyciel uciszy³ siê.G³owê zwiesi³ nisko - twarz jego przybra³a znanytak dobrze uczniom wyraz ostatecznego znu¿enia i apatii.Po chwili wyci¹gn¹³rêkê po butelkê, szklankê nape³ni³ i wychyli³.Twarz mu siê rozjaœni³a -hardym ruchem g³owê podniós³ - ca³y siê wyprostowa³ i jakby urós³.Mocnym,patetycznym g³osem zagrzmia³: - Ja car - ja rab! Ja czerw' - ja boh!.Sprê¿ycki zrozumia³, ¿e przed t¹ jego wielkoœci¹ nale¿a³o albo na twarzupaœæ, albo - uciec.Wybra³ drugie.+XVI.MALI BOHATEROWIE- A czy odwa¿y³by siê który z was pójœæ w nocy na cmentarz?.Ch³opcy, srodze zmêczeni "palantem" i "ekstramet¹", obsiedli kloce, le¿¹cenad rzek¹, oddaj¹c siê z rozkosz¹ zas³u¿onemu wypoczynkowi oraz rozwi¹zywaniunajzawilszych zagadek filozoficznych i ¿yciowych.Czapki na ty³ g³owy zesunêli, mundurki porozpinali - co sprzeciwia siêwprawdzie przepisom szkolnym, ale jest niezrównanie pomocne na upa³ i znu¿enie.W odpoczywaj¹cej i filozofuj¹cej gromadce rej wodz¹: Koz³owski,Sitkiewicz, Dembowski - oni te¿ g³Ã³wnie podtrzymuj¹ zapa³ dysputy,dostarczaj¹c coraz nowego do niej przedmiotu.Rzucone w ten ul brzêcz¹cy zapytanie wywo³a³o ten skutek bezpoœredni, ¿ewszyscy naraz zamilkli.- Na cmentarz?.- odzywa siê wreszcie, przeci¹gaj¹c wyrazy, Sitkiewicz.- ¯eby mi jeszcze jaki "umarlak" g³owê ukrêci³? Nie g³upim!- Jest na to sposób.- zauwa¿a nieœmia³o Petrykowski, potulnych³opczyna, zdradzaj¹cy zawsze poci¹g do spraw koœcielnych i teologicznych.-Trzeba tylko przy wejœciu powtórzyæ trzykrotnie, raz po raz, jednym tchem ibez najmniejszej omy³ki: "A dusze wiernych zmar³ych niech odpoczywaj¹ w pokojuwiecznym - Amen!."- Jednym tchem i bez omy³ki? - podrwiwa znów Sitkiewicz.- To tak bêdziejak z nieboszczykiem Lutrem, któremu nasi ksiê¿a kazali odmawiaæ prêdko: "Odpowietrza, g³odu, ognia i wojny".- I có¿ Luter? - dopytuj¹ ciekawie ch³opcy.- Jêzyk mu skrêci³o i powiedzia³: "Od pó³ fieprza, glowa, ogon i nogi."Chwila ha³aœliwej weso³oœci, któr¹ przerywa ktoœ uwag¹:- Ja s³ysza³em, ¿e modlitwa pomaga tylko przed pó³noc¹.Punkt o samejdwunastej "dusze" wychodz¹ z grobów i zaczynaj¹ spacerowaæ po cmentarzu.Wówczas nie daruj¹ nikomu, kto im w drogê wejdzie.- I któ¿ to widzia³? - zauwa¿a sceptycznie Dembowski.- Byli tacy.Petrykowski wyrywa siê z niespodzianym wyznaniem:- Raz na wsi, wieczorem, "dusza" przelecia³a obok mnie tak blisko, jakst¹d do tego kloca.Wyznanie silnie oddzia³ywa na s³uchaczów.- Zl¹k³eœ siê? - bada jeden.- Jeszcze jak! Alem zaraz odmówi³: "A dusze wiernych zmar³ych".- inatychmiast zniknê³a.- Jaka¿ by³a? - dopytuje drugi.- Bielusieñka.Trzeci jest ciekawy szczegó³Ã³w.- W ziemiê siê zapad³a czy te¿ do góry pofrunê³a?- Nie wiem.Zniknê³a i tyle.Jakby j¹ kto zdmuchn¹³.- Nie p³ywaj po piasku! - œmieje siê ironicznie Sprê¿ycki.- Duszy widzieænie mo¿na.- Dlaczego?- Bo dusza nie ma cia³a.Rozs¹dniejsi przytakuj¹.Ma racjê.Prawda.Petrykosio puœci³ finfê.Zbaja³ siê!Ale wystêpuje i opozycja.- Cia³o cia³u nierówne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]