[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Claremont skoñczy³ jeœæ, opar³ siê wygodnie i skin¹³ g³ow¹ na Henry'ego, bydola³ mu kawy.Nastêpnie zapali³ krótkie cygaro i rzuci³ okiem na s¹siednistolik.- Coœ mi siê widzi, ¿e doktorowi nie³atwo bêdzie siê przyzwyczaiæ dowstawania na œniadanie razem z wojskiem - stwierdzi³ i pozwoli³ sobie na rzadkiu niego ch³odny uœmiech.- ObudŸ go, Henry.- Odwróci³ siê na krzeœle i zawo³a³:- Ferguson! - Bez zmian, pu³kowniku.Nic.Cisza na linii.Przez chwilê Claremontw rozterce bêbni³ palcami po stole.W koñcu podj¹³ decyzjê.- Rozmontujciesprzêt! - krzykn¹³ w g³¹b korytarza i odwróci³ siê do reszty towarzystwa.-Ruszamy jak tylko skoñczy.Majorze, czy by³by pan tak dobry.Nagle przerwa³,zaskoczony widokiem Henry'ego, który zapomniawszy o miarowym kroku, jakipowinien cechowaæ kelnera, jak bomba wpad³ do jadalni.Wytrzeszczone oczys³u¿¹cego odzwierciedla³y strach maluj¹cy siê na jego d³ugiej, ponurej twarzy.-Na mi³oœæ bosk¹, Henry, co siê sta³o?! - On nie ¿yje, pu³kowniku! Le¿y tammartwy! Doktor Molyneux! - Nie ¿yje? Doktor nie ¿yje?! Jesteœ.jesteœ pewny,Henry? Dotyka³eœ go? Henry skin¹³ g³ow¹, wzdrygn¹³ siê i wskaza³ kciukiem okno.- Jest zimny jak ten lód na rzece - wyj¹ka³.Usun¹³ siê na bok, by przepuœciæO'Briena.- Mnie siê zdaje, ¿e to serce, pu³kowniku.Wygl¹da tak, jakby odszed³we œnie.Claremont wsta³ i zacz¹³ kr¹¿yæ po ciasnej jadalni.- Mój Bo¿e! Tostraszne, straszne.- Niezale¿nie od szoku na wiadomoœæ o zgonie Molyneux,przera¿a³a go myœl o tym, co niesie ze sob¹ œmieræ lekarza.Jego obawy wyrazi³s³owami wielebny Peabody: - W pe³ni ¿ycia.- Jak na kogoœ o posturzeniedo¿ywionego stracha na wróble, pastor wyró¿nia³ siê nadzwyczaj g³êbokim,grobowym g³osem, który dobywa³ siê niczym z czeluœci mogi³y.- To straszne,pu³kowniku, straszne, odejœæ tak w sile wieku, ale o ile straszniejsze dlawszystkich tych chorych umieraj¹cych nieszczêœników w forcie, których ¿yciezale¿y tylko i wy³¹cznie od niego! O, gorzka ironio losu! ¯ycie jest tylkochodz¹cym cieniem.- Sens ostatniego zdania pastora nie by³ ca³kiem jasny, za tojasne by³o, ¿e Peabody nie zamierza go wyjaœniæ - z³o¿y³ tylko rêce, zacisn¹³powieki i pogr¹¿y³ siê w cichej modlitwie.Do jadalni wróci³ O'Brien.Twarz mia³powa¿n¹, skupion¹.Skin¹³ g³ow¹ w odpowiedzi na pytaj¹ce spojrzenie Claremonta.- Moim zdaniem umar³ we œnie, pu³kowniku.Jak mówi Henry, wygl¹da to naniespodziewany atak serca i to ciê¿ki.S¹dz¹c po jego twarzy, niczego niepodejrzewa³.- Czy móg³bym rzuciæ na niego okiem? - zapyta³ nagle Deakin.Natychmiast zwróci³o siê na niego siedem par oczu, w tym wielebnego Peabody,który chwilowo powróci³ duchem z zaœwiatów, lecz w niczyim wzroku nie by³o tylezimnej wrogoœci, co w spojrzeniu pu³kownika Claremonta.- Wy? A niby po co? -Mo¿e po to, ¿eby ustaliæ przyczynê zgonu - wyjaœni³ Deakin, wzruszaj¹cramionami.By³ swobodny, niemal obojêtny.- Wiecie, ¿e kiedyœ by³em lekarzem.-Dyplomowanym? - Potem odebrano mi prawo do wykonywania zawodu.- Nie dziwota.-Ale nie za brak kwalifikacji.Ani za naruszenie etyki zawodowej.- Deakinmilcza³ przez chwilê.- Powiedzmy, ¿e z innych powodów.W ka¿dym razie lekarznigdy nie przestaje byæ lekarzem.- Pewnie tak.- Claremont dostatecznie mocnosta³ na ziemi, by jego pragmatyzm wzi¹³ górê nad uczuciami.- No có¿, w³aœciwieto czemu nie? ZaprowadŸ go, Henry.Po wyjœciu obu mê¿czyzn w jadalni zapad³ag³êboka cisza.Tyle s³Ã³w cisnê³o siê na usta, lecz dotyczy³y spraw zbytoczywistych, ¿eby je wypowiadaæ.Za milcz¹c¹ zgod¹ wszyscy unikali nawzajemswojego wzroku i wpatrywali siê w bli¿ej nie okreœlon¹ przestrzeñ.Nawetpojawienie siê kelnera z dzbankiem œwie¿o zaparzonej kawy nie rozwia³o grobowejatmosfery, byæ mo¿e dlatego, ¿e Henry na ka¿dym pogrzebie móg³y graæ rolêpierwszego ¿a³obnika.Siedem par oczu oderwa³o siê od przestrzeni wraz zpowrotem Deakina.- Atak serca? - zapyta³ Claremont.Deakin zastanowi³ siê.-Mo¿na to i tak nazwaæ.Coœ w tym rodzaju - odpar³ po chwili i zerkn¹³ naPearce'a.- Dobrze siê sk³ada, ¿e jest z nami przedstawiciel prawa.- Co panchce przez to powiedzieæ? - odezwa³ siê gubernator Fairchild, jeszcze bardziejoszo³omiony ni¿ poprzedniego dnia wieczorem.WyraŸnie czymœ siê trapi³, ale te¿mia³ po temu a¿ nadto powodów.- Ktoœ da³ doktorowi po g³owie, wyj¹³ sondê zjego torby lekarskiej, wprowadzi³ mu j¹ do klatki piersiowej i pchn¹³ tak, ¿eprzebi³a serce.Œmieræ nast¹pi³a w zasadzie natychmiast.- Deakin leniwiepowiód³ wzrokiem po zebranych.- Moim zdaniem sprawc¹ jest ktoœ, komu nie jestobca medycyna, a w ka¿dym razie anatomia.Czy ktoœ z pañstwa wyznaje siê naanatomii? - Có¿ wy nam tu, u licha, opowiadacie? - Szorstki ton Claremonta by³ca³kowicie usprawiedliwiony.- Uderzono go w g³owê czymœ ciê¿kim i twardym.naprzyk³ad kolb¹ rewolweru.Nad lewym uchem ma przeciêt¹ skórê.Ale œmierænast¹pi³a wczeœniej, ni¿ zd¹¿y³ powstaæ siniak.Tu¿ pod ¿ebrami widaæ maleñkiesinoczerwone nak³ucie.Zreszt¹, sprawdŸcie sami.- To absurd.- Mina pu³kownikaprzeczy³a jego s³owom, gdy¿ w g³osie Deakina brzmia³a niepokoj¹ca pewnoœæsiebie.- Czysty absurd! - Naturalnie.Bo tak naprawdê to sam zadŸga³ siê naœmieræ, a potem wyczyœci³ sondê i schowa³ j¹ z powrotem do torby.Schludny a¿ pogrób.- To nie czas na.- W poci¹gu jest morderca.Czemu sam pan nie pójdziesprawdziæ? Claremont zawaha³ siê, lecz ju¿ po chwili szed³ do drugiego wagonu,na czele nieomal pospolitego ruszenia.Nawet wielebny Peabody, choæ wylêkniony,drepta³ niespokojnie na szarym koñcu.Deakin zosta³ w jadalni sam na sam zMarik¹, która siedzia³a spiêta, zaciskaj¹c d³onie na kolanach i przygl¹daj¹c musiê z przedziwnym wyrazem twarzy.- Morderca! - odezwa³a siê cicho, prawieszeptem.- To pan jest morderc¹! Tak twierdzi szeryf, tak podano w liœciegoñczym.To dlatego namówi³ mnie pan, ¿ebym pana rozwi¹za³a.¯eby potemoswobodziæ siê i.- Bo¿e dopomó¿! - Deakin ze znu¿eniem dola³ sobie kawy.-Motyw, oczywiœcie, widaæ jak na d³oni.Chcia³em zaj¹æ jego miejsce, wiêcwsta³em i za³atwi³em go w œrodku nocy.Zabi³em go, pozoruj¹c œmieræ z przyczynnaturalnych, ¿eby potem udowodniæ wszem i wobec, jak naprawdê zgin¹³.A jak ju¿by³o po wszystkim, zawi¹za³em siê z powrotem, rzecz jasna palcami stóp.- Wsta³,podszed³ do zaparowanego okna i przetar³ szybê.Mijaj¹c dziewczynê, pog³adzi³ j¹delikatnie po ramieniu.- Ja te¿ jestem zmêczony.Pada œnieg.Œciemnia siê,wiatr siê wzmaga, a za tymi szczytami czai siê zamieæ.Nie ma mowy o pogrzebieprzy takiej pogodzie.- Nie bêdzie ¿adnego pogrzebu.Zabior¹ go z powrotem doSalt Lake.- Co takiego? - Zabior¹ doktora Molyneux z powrotem.I wszystkich,którzy zmarli w Forcie Humboldta.Taki jest zwyczaj w czasie pokoju.Krewni iprzyjaciele, oni.no, chc¹ przy tym byæ.- Ale to przecie¿ potrwa wiele dni,zanim.- W wagonie z prowiantem jedzie ze trzydzieœci pustych trumien -przerwa³a unikaj¹c jego wzroku.- Naprawdê? A niech mnie.Karawan na szynach!- Mniej wiêcej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]