[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Inni zeskoczyli zkoni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podwórza,obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy.Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans.Tylkojeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koniuwiązanych do płotu.Dziewczyna krzyknęła przeciągleprzeszywająco.Potem krótko, boleśnie.A potem już jużnie słyszeli. - Wojownicy! - Milva zerwała się.- Bohaterowie, kurwaich mać! - Ospy się nie boją - pokręcił głową Yazon Varda. - Strach - zamamrotał Jaskier - to rzecz ludzka.W nich nie zostało już niczego ludzkiego. - Kromie flaków - wychrypiała Milva, pieczołowicieosadzając strzałę na cięciwie.- Które im zaraz podziurawię, hultajom. - Trzynastu - powiedział znacząco Zoltan Chivay.-I mają konie.Sięgniesz jednego albo dwóch, reszta nasosaczy.Poza tym, to może być podjazd.Diabeł wie, jakasiła ciągnie za nimi. - Mam się spokojnie przyglądać? - Nie - Geralt poprawił miecz na plecach i opaskę nawłosach.- Mam dość przyglądania się.Mam serdeczniedość bezczynności.Ale oni nie powinni się rozproszyć.Widzisztego, który trzyma konie? Gdy tam dojdę, ściągnijgo z kulbaki.Jeśli ci się da, to jeszcze z jednego.Aledopiero gdy dojdę. - Zostanie jedenastu - łuczniczka odwróciła się. - Umiem liczyć. - Zostaje jeszcze ospa - mruknął Zoltan Chiyay.-Pójdziesz tam, przywleczesz zarazę.Do czarta, wiedźminie!Narażasz nas wszystkich dla.Psiakrew, to nie jest tadziewczyna, której szukasz! - Zamknij się, Zoltan.Wracajcie do wozu, skryjcie sięw lesie. - Idę z tobą - oświadczyła chrapliwie Milva. - Nie.Osłaniaj mnie z daleka, w ten sposób skuteczniejmi pomożesz. - A ja? - spytał Jaskier.- Co ja mam robić? - To, co zwykle.Nic. - Tyś oszalał.- warknął Zoltan.- Sam na takąkupę.Co z tobą? Bohatera chcesz odgrywać, wybawicieladziewic? - Zamknij się. - A niech cię diabli! Zaczekaj.Zostaw twój miecz.Dużo ich, lepiej, byś nie musiał poprawiać cięć.Weź mój sihill.Nim wystarczy ciąć raz. Wiedźmin przyjął broń krasnoluda bez wahania i bezsłowa.Jeszcze raz wskazał Milvie marudera pilnującegokoni.A potem przeskoczył przez karcze i szybkim krokiem ruszył ku chałupom. Słońce świeciło.Pasikoniki pryskały spod nóg.Strzegący koni zauważył go, wyciągnął oszczep z tułriprzy siodle.Miał bardzo długie, zmierzwione włosy, spadającena porwaną, poreperowaną zardzewiałym drutemkolczugę.Nosił nowiutkie, niedawno widać zrabowanebuty z błyszczącymi klamerkami. Wartownik krzyknął, wtedy zza płotu wyszedł drugimaruder.Ten niósł pas z mieczem na szyi i właśnie dopinałportki.Geralt był już całkiem blisko.Od sterty słomysłyszał rechot zabawiających się z dziewczyną.Oddychałgłęboko, a każdy oddech wzmagał w nim żądzę mordu.Mógł się uspokoić, ale nie chciał.Chciał mieć trochę przyjemności. - A tyś kto? Stój! - krzyknął długowłosy, ważącoszczep w dłoni.- Czego tu chcesz? - Mam dosyć przyglądania się. - Czegoooo? - Czy imię Ciri mówi ci coś? - Ja ci. Więcej maruder nie zdążył powiedzieć.Szaropiórastrzała trafiła go w środek piersi i zrzuciła z kulbaki.Nim runął na ziemię, Geralt już słyszał szum lotek drugiejstrzały.Drugi żołdak dostał grotem w brzuch, nisko,między dłonie trzymające rozporek.Zawył jak zwierzę,zgiął się wpół i poleciał plecami na płot, obalając i łamiącżerdzie. Nim pozostali zdążyli opamiętać się i chwycić za broń,Wiedźmin już był wśród nich.Krasnoludzki miecz zamigotał izaśpiewał, w śpiewie leciutkiej jak piórko i ostrejjak brzytwa stali była dzika żądza krwi.Cięte ciała niemalnie stawiały oporu.Krew trysnęła mu na twarz, niemiał czasu jej obetrzeć. Jeśli nawet maruderzy myśleli o walce, widok padającychtrupów i sikającej strumieniami posoki skutecznieich zniechęcił.Jeden miał spodnie opuszczane do kolan,nie zdążył nawet ich podciągnąć, dostał w tętnicę szyjnąi runął na wznak, śmiesznie kołysząc wciąż nie zaspokojonąmęskością.Drugi, zupełny gołowąs, zasłonił głowęobu rękoma, a sihill przeciął obie, w nadgarstkach.Pozostalipierzchnęli, rozbiegli się w różne strony.Wiedźminścigał ich, przeklinając w duchu ból, który znowu zatętniłmu w kolanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]