[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paraliżowani grozą, robili toniemrawo.Twarz wiedźmina znowu obryzgała krew z ciętychkrasnoludzką klingą arterii.Ale pozostali wykorzystaliczas, zdołali zbiec, już wskakiwali na konie.Jedennatychmiast spadł, ugodzony strzałą, trzepocząc i podrygującjak wyrzucona z sieci ryba.Dwaj poderwali koniedo galopu.Ale uciec zdołał tylko jeden, bo na placu bojuzjawił się nagle Zoltan Chivay.Krasnolud zawinął toporkiem icisnął nim, trafiając jednego z umykających w środekpleców.Maruder zaryczał, wyleciał z siodła, fikającnogami.Ostatni przywarł do końskiego karku, przesadziłwypełniony trupami dół i pocwałował w stronę przesieki. - Milva! - krzyknęli jednocześnie Wiedźmin i krasnolud. Łuczniczka już biegła ku nim, teraz zatrzymała się,zamarła w rozkroku.Opuściła napięty łuk i zaczęła gopowoli podnosić, coraz wyżej i wyżej.Nie usłyszeli szczękucięciwy, Milva też nie zmieniła pozycji, nie drgnęłanawet.Strzałę zobaczyli dopiero wtedy, gdy załamała loti pomknęła w dół.Jeździec zwisł z konia, z ramienia sterczałamu opierzona brzechwa.Ale nie spadł.Wyprostowałsię i krzykiem popędził wierzchowca do ostrzejszego galopu. - Ależ łuk - stęknął w podziwie Zołtan Chivay.- Ależstrzał! - Do dupy z takim strzałem - Wiedźmin otarł krewz twarzy.- Sukinsyn uciekł i sprowadzi kamratów. - Trafiła! A to było chyba ze dwieście kroków! - Mogła mierzyć do konia. - Koń niczemu nie winien - sapnęła ze złością Milva,podchodząc do nich.Splunęła, patrząc na jeźdźca znikającegow lesie.- Chybiłam łapserdaka, bom się zdyszałakrzynę.Tfu, gadzie, uciekaj z moim grotem! Żeby ci takpecha przyniósł! Z przesieki dobiegło ich rżenie konia, a zaraz potemprzeraźliwy wrzask mordowanego człowieka. - Ho, ho - Zoltan spojrzał na łuczniczkę z podziwem. - Daleko nie ujechał! Nieźle działają twoje szypy!Zatrute? Czy to może czary? Bo wszakże nawet jeśli hultajospę złapał, to tak szybko choróbsko się nie rozwija! - To nie ja - Milva spojrzała na wiedźmina znacząco. - Ani nie ospa.Ale tak sobie myślę, że wiem, kto. - Ja też wiem - krasnolud przygryzł wąs w przebiegłymuśmiechu.- Przyuważyłem, że cięgiem się oglądacie,wiem, że ktosik za nami tajemnie jedzie.Na cisawymźrebcu.Nie wiem, kto zacz, ale skoro wam to nie wadzi.Nie moja rzecz. - Zwłaszcza, że pożytek bywa z takiej tylnej straży -powiedziała Milva, patrząc na Geralta wymownie.- Pewienjesteś, że ten Cahir ci wrogiem? Wiedźmin nie odpowiedział.Oddał Zoltanowi miecz. - Dzięki.Nieźle tnie. - W dobrym ręku - błysnął zębami krasnolud.- Słyszałemopowieści o wiedźminach, ale położyć ośmiu chłopa w niecałe dwie minuty. - Nie ma się czym szczycić.Nie umieli się bronić.Dziewczyna z warkoczami uniosła się na czworaki, potemstanęła na nogach, zachwiała się, rozdygotanymidłońmi bezskutecznie starała się poprawić na sobie resztkipodartego giezła.Wiedźmin doznał zdziwienia, widząc,że w ogóle, w niczym, absolutnie w niczym nie jestpodobna do Ciri, a jeszcze przed momentem przysiągłby,że wygląda jak jej bliźniacza siostra.Dziewczyna nieskoordynowanymruchem potarła twarz, chwiejnie ruszyła wstronę chałupy.Nie omijając kałuży. - Hej, zaczekaj - zawołała Milva.- Hej, ty.Może ciw czym dopomóc? Hej! Dziewczyna nawet nie spojrzała w jej stronę.Na progupotknęła się, omal nie upadając, przytrzymała ościeżnicy.I zatrzasnęła za sobą drzwi. - Wdzięczność ludzka nie zna granic - powiedziałkrasnolud.Milva odwróciła się jak sprężyna, twarz jejstężała. - Za co ona ma być wdzięczna? - Właśnie - dodał Wiedźmin.- Za co? - Za maruderskie konie - Zoltan nie spuścił oczu.-Ubije na mięso, nie będzie musiała ubijać krowy.Na ospęwidać odporna, a teraz i głód jej niestraszny.Przeżyje.A to, że dzięki tobie ominęła ją dłuższa zabawa i ogieńz tych chałup, zrozumie dopiero za parę dni, gdy zbierzemyśli.Chodźmy stąd, nim zawieje nas morowe powietrze.Hej, wiedźminie, a ty dokąd? Po wyrazy wdzięczności? - Po buty - powiedział zimno Geralt, schylając się naddługowłosym maruderem, wybałuszającym w niebo martweoczy.- Wygląda, że te będą na mnie w sam raz.***** Przez następne dni jedli koninę.Buty z błyszczącymiklamerkami były całkiem wygodne.Nilfgaardczyk zwanyCahirem wciąż jechał za nimi na swym cisawym ogierze,ale Wiedźmin nie oglądał się. Rozgryzł wreszcie tajniki gry w gwinta i nawet zagrałz krasnoludami.Przegrał. O wydarzeniu na puszczańskiej porębie nie rozmawiali.Nie było sensu.Strona główna Indeks
[ Pobierz całość w formacie PDF ]