[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech stanie się reinkarnacja! Blaine miał wrażenie, że bierze udział w ceremoniiprzypominającej osobliwą mieszankę ślubu i egzekucji.Uśmiechnięty duchownyzniknął z podium.Ludzie z obsługi zajęli się obydwoma mężczyznami, sprawniepodłączyli elektrody. Zapadła cisza.Część obecnych pochyliła się do przodu, wnatężonym oczekiwaniu. - Zaczynajcie - powiedział Reilly, patrząc na Blaine'a iuśmiechając się lekko. Główny inżynier przekręcił pokrętło.Czarna skrzynia zabuczałagłośno.Obydwaj mężczyźni drgnęli konwulsyjnie w swoich fotelach, potem ichciała opadły bezwładnie. - No i zamordowali tego biedaczynę, Fitzsimmonsa szepnąłBlaine. - Ten biedaczyna - odezwała się Marie Thorne doskonale zdawałsobie sprawę z tego, co robi.Miał trzydzieści siedem lat i nic mu w życiu sięnie udawało.Nie umiał zapewnić sobie pracy, mierne dochody nie wystarczały nanic.W żadnym wypadku nie mógł liczyć na życie pośmiertne.Wykorzystał swojąszansę.Co więcej - jego żona i pięcioro dzieci, dotychczas żyjący w nędzy,dzięki sumie, jaką wpłacił pan Reilly, nie tylko mają zapewnione dostatnieżycie, ale stać ich będzie na opłacenie przyzwoitego wykształcenia. - Na ich cześć - hip, hip, hurra! "Na sprzedaż: ojciec, lekkoużywany, we wspaniałym stanie.Z przyczyn losowych.Okazja". - Zachowuje się pan co najmniej dziwacznie.Ale, ale, zdajesię, że już po wszystkim. Od obu głównych aktorów odłączono przewody, czarna skrzyniazostała odsunięta na bok.Nikt nie przywiązywał wagi do starczych zwłok, wszyscyskupili się przy żywicielu. - Jak na razie nic - zawołał brodaty lekarz. Blaine wyczuł rosnące podniecenie na sali, jakby objawystrachu.Powoli upływały sekundy, ludzie z obsługi krzątali się gorączkowo wokółciała. - Nadal nic! - lekko drżącym głosem zakomunikował lekarz. - Co się dzieje? - zaciekawił się Blaine. - Tak jak mówiłam panu wcześniej, reinkarnacja jestniebezpiecznym zabiegiem.Psychika Reilly'ego jak dotychczas nie weszła wposiadanie swego żywiciela.Nie pozostało jej zbyt wiele czasu. - Jak to? - Ciało zaczyna umierać od chwili, w której opuszcza jepsychika.Nawet gdy jesteśmy nieprzytomni, podświadomość kontroluje czynnościorganizmu.Ale w takim przypadku. - Nadal nic! - dobiegł ich głos lekarza. - Obawiam się, że już jest za późno - szepnęła Marie Thorne. - Drżenie! Zdaje się, że poczułem drżenie! Znów zapadła cisza. - Uważam, że jest w środku! - krzyknął lekarz.Dajcie tlen,adrenalinę! Do twarzy żywiciela przyłożono maskę tlenową, wstrzykniętośrodki pobudzające.Ciało drgnęło, poruszyło się.- Udało mu się! - krzyknąłlekarz, odejmując maskę tlenową. Dyrektorzy z zarządu poderwali się z miejsc.Pospieszyli zhałasem na podium.Żywiciel mrugał oszołomiony.Otoczyli go gwarem. - Moje gratulacje, panie Reilly. - Dobrze panu poszło, sir. - A już zaczynaliśmy się martwić, panie Reilly. Żywiciel spojrzał na nich, otworzył usta. - Nie nazywam się Reilly. Doktor przecisnął się przez stojących wokół ludzi. - Nie jest pan panem Reillym? A może mówimy z panemFitzsimmonsem? - Nie - powiedział żywiciel.- Nie jestem Fitzsimmonsem.Cholerny, głupi biedaczyna.I nie jestem Reillym.Reilly próbował dostać się dotego ciała, ale ja byłem silniejszy.To teraz jest moje ciało. - Jak się pan nazywa? Żywiciel wstał.Dyrektorzy rozstąpili się. - Wszystko trwało zbyt długo - powiedziała Marie Thorne. Na twarzy żywiciela nie malował się już strach Fitzsimmonsa anijego rozpacz, ani depresja.Nie nabrała też charakterystycznej dla Reilly'egopogody ducha, ani nawet rozdrażnienia. Bezbarwne wargi prawie nie odcinały się od białej twarzy.Dowilgotnego czoła przywarł pukiel włosów.Wcześniej rysy budziły sympatię,wydawały się harmonijne.Teraz twarz przypominała maskę - była martwa i bezżadnego wyrazu.Jedynie oczy pozwalały przypuszczać, że w środku jest człowiek.Wielkie, cierpliwe, niestrudzone oczy Buddy. - Zombie - szepnęła Marie Thorne, przywierając do bokuBlaine'a. - Kim pan jest? - ponownie spytał lekarz. - Nie pamiętam - odpowiedział.Powoli odwrócił się i zszedł zpodium.Dwaj dyrektorzy przecięli mu drogę. - Wynoście się! To teraz jest moje ciało! - Dajcie mu spokój - powiedział ponuro lekarz.Zombie odwróciłsię i podszedł do Blaine'a. - Znam ciebie! - Co? Czego ode mnie chcesz? - zdenerwował się Blaine. - Nie pamiętam - zombie patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.- Jak się nazywasz? - Tom Blaine. Zombie potrząsnął głową. - Nic mi się z tym nazwiskiem nie kojarzy.Ale ja przypomnęsobie.Kiedyś.Moje ciało umiera, czyż nie? Zdążę sobie przypomnieć, zanim sięrozpadnie.Ty i ja, rozumiesz, razem.Blaine, nie przypominasz sobie mnie? - Nie! - krzyknął Blaine, usiłując tym krzykiem strząsnąć zsiebie możliwość, że rzeczywiście łączy go coś z tą martwą istotą.- To absurd -pomyślał.- Jakie możemy mieć wspólne przeżycia? Czego on chce?! Nie.Blaineuspokoił się, ponieważ wiedział o sobie wszystko: kim był i kim jest.Tostworzenie musiało chyba oszaleć.Albo się pomyliło. - Kim jesteś? - zapytał. - Nie wiem - zombie machnął rękami, jakby usiłował wydostać sięz sieci. Blaine zrozumiał, jak on się czuje: zdezorientowany, bezimienia, przyszłości.Chciał żyć - a stał się zombie. - Jeszcze się spotkamy - zombie powiedział do Blaine'a.-Jesteś dla mnie ważny.Spotkamy się i przypomnę sobie wszystko o tobie i osobie. Odwróciwszy się, skierował się ku wyjściu.Blaine patrzył wślad za nim.Nagle poczuł na ramieniu jakiś ciężar. Marie Thorne zemdlała.Była to najbardziej kobieca rzecz, jakądo tej pory zrobiła.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]