[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dostrzegał też śladstrumyka.Z całych sił wypatrywał nowego drogowskazu.Nie widział nic.Popatrzyłna uśmiechniętego Marka. - Nie - powiedział.- Nie wiem, w którą stronę powinniśmypójść. Marek roześmiał się. - Wszystko przez te kamienie.Chodź.- Ruszył, trzymającsię teraz samej krawędzi kamienistej ścieżki. - Skąd wiedziałeś? - zapytał Barry.- Nic nie widać międzykamieniami. - Ale nie było też śladów gdzie indziej.To jedyna droga,którą mogli wybrać.O, proszę.- Wskazał następne przygięte drzewo, tym razemsilniejsze, starsze i mocniej zakorzenione.- Ktoś przyciągnął je do ziemi ipuścił, jak sprężynę.Musiało to zrobić kilka osób, bo drzewo jeszcze nie stoiprosto.Widać też, że skopywali kamienie na bok. Kamienista ścieżka zagłębiała się w ziemię, aż w końcuprzeszła w łożysko strumienia.Marek uważnie wpatrywał się w jego brzegi iwkrótce znów zmienił kierunek marszu, pokazując Barryemu ślady stóp.Las był tugęściejszy, bardziej przytłaczający.Zbocze, na które zaczęli się wspinać, byłogęsto porośnięte chojakami; chwilami trzeba było siłą przedzierać się przezsplątane gałęzie świerków.Ziemia była tu brunatna, sprężysta, usiana całymipokoleniami igieł. Barry uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, aby niezakłócać ciszy wielkiego lasu.Pojął jednocześnie, dlaczego inni czuli tu jakąśwrogą obecność, coś, co śledziło ich poruszenia między drzewami.To ta cisza -brzmiała jak w świecie snu, gdzie usta otwierają się i zamykają nie wydającdźwięku, gdzie instrumenty muzyczne ogarnia nagła niemota, gdzie człowiekkrzyczy - lecz jego krzyk jest niesłyszalny.Za plecami czuł napierającyszwadron drzew. Nagle Barry uświadomił sobie uczucie, które musiało,nieuświadomione, narastać już od dawna: złapał się na tym, że nasłuchuje czegośponad i poza ciszą - czegoś, co przypominało głos, czy też głosy pomieszane wszeptach zbyt odległych, aby dało się rozróżnić słowa.Tak jak Molly - pomyślałprzeszyty dreszczem lęku.Głosy oddaliły się.Marek przystanął i znów rozejrzałsię dookoła. - Tutaj zmienili kierunek - powiedział.- Pewnie zjedliobiad na górze i postanowili wracać, ale w tym miejscu zgubili drogę.Patrz:odeszli zanadto w bok i coraz bardziej zbaczali z drogi, którą przyszli. Barry nie zauważył żadnych śladów potwierdzających tezęMarka, ale wiedział, że w tym ciemnym lesie jest absolutnie bezradny i zdany nachłopca. Znowu poszli w górę.Świerki przerzedziły się, ustępującmiejsca osikom i topolom okalającym strumień. - Jak mogli nie zauważyć.że tego tu przedtem nie było! -oburzył się z niesmakiem Marek.Szedł teraz prędzej.Znowu przystanął,uśmiechnął się na chwilę, ale zaraz potem na jego twarz wystąpił wyraz troski. - W tym miejscu niektórzy zaczęli biec - powiedział.Poczekaj.Zobaczę, czy połączyli się tam dalej, czy też będziemy musieli szukaćjakiejś zguby. Zniknął, nim skończył wypowiadać ostatnie słowa, a Barryosunął się na ziemię gotów czekać w nieskończoność.Głosy powróciły niemalnatychmiast.Popatrzył na pozornie nieruchome drzewa.Wiedział, że to poruszanewiatrem korony drzew wydają szelest podobny do mowy - a jednak przez cały czasstarał się wyłowić z ich szumu chociaż jedno słowo.Złożył głowę na kolanach,próbując siłą woli zmusić głosy do milczenia. Czuł pulsowanie w nogach, był bardzo zgrzany.Strużki potuspływały mu po plecach, więc zgarbił się jeszcze bardziej, aż koszula przylgnęłado ciała i wchłonęła pot.Zrozumiał, że ich gatunek nigdy nie nauczy się żyć wpuszczy.To wrogie otoczenie, przepojone duchem nieżyczliwości, stłamsiłoby ich,odwiodło od zmysłów, uśmierciło.Poczuł nagle obecność owego tajemniczegoczegoś, co napierało na niego, zbliżało się, już prawie dotykało.Podniósł sięgwałtownie i ruszył w ślad za Markiem.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]