[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powietrzeprzepe³nione by³o zapachem soli.Podszed³em do ³uszcz¹cych siê, pomalowanych naniebiesko drzwi i nacisn¹³em dzwonek.Us³ysza³em dobiegaj¹cy ze œrodka sygna³.- Wygl¹da na to, ¿e nikogo nie ma w domu - powiedzia³a po chwili Anna.- Zaczekajmy parê minut - zaproponowa³em.- Mo¿e one d³ugo œpi¹.Zadzwoni³em ponownie i znowu cierpliwie czekaliœmy na odpowiedŸ.Po kilkunastêpnych próbach sta³o siê oczywiste, ¿e Marjorie i panna Johnson musia³ypójœæ na targ lub zaj¹æ siê czymœ innym, co zwyk³y robiæ wdowy i ich damy dotowarzystwa w sierpniowy ranek.- Nie myœlisz chyba, ¿e coœ siê sta³o, prawda? - spyta³a Anna.- Co masz na myœli?- No wiesz, chodzi mi o tê postaæ, któr¹ widzieliœmy w nocy.Tê w todze.- Daj spokój.SprawdŸ lepiej, czy w gara¿u jest samochód.Ja rozejrzê siê wokó³domu.- Chrzêszcz¹c ¿wirem pod stopami, Anna skierowa³a siê w stronêzniszczonego gara¿u.Obszed³em tymczasem dom i po trzech niewielkich stopniach zceg³y wkroczy³em na rozleg³y zieleniec.Widzia³em z niego wie¿yczkê zwieñczon¹typowym dla stylu kolonialnego gotyckim dachem oraz ciemne okna, przez które niemo¿na by³o zajrzeæ do œrodka Zacz¹³em rozwa¿aæ mo¿liwoœæ przystawienia do bokuwie¿yczki drabiny.Mo¿na by wtedy by³o zobaczyæ, co kryje jej wnêtrze jeszczeprzed wy³amaniem drzwi.W oddali halsowa³a po spienionym oceanie flotylla jachtów, nieco zaœ bli¿ejkr¹¿y³o nad opustosza³¹ pla¿¹ stado mew.Ruszy³em ku nikn¹cemu wœród chwastówzegarowi s³onecznemu.D³ugie ŸdŸb³a trawy przy ka¿dym kroku z szelestem ociera³ymi siê o nogi.Chc¹c lepiej przyjrzeæ siê wie¿yczce, os³oni³em oczy d³oni¹.Nadal niewiele mog³em dojrzeæ.Z tej odleg³oœci okna stanowi³y nieprzejrzyst¹przeszkodê, a w jej wygl¹dzie zewnêtrznym nie by³o niczego niezwyk³ego.Gdyznalaz³em siê obok zegara, spróbowa³em wejœæ na kamienn¹ podstawê, licz¹c, ¿e ztej wysokoœci uda mi siê mo¿e spostrzec wiêcej szczegó³Ã³w.Niestety, spotka³omnie rozczarowanie.Wie¿yczka pozosta³a ciemna, cicha i tajemnicza.Spojrza³em w dó³, na blat zegara, chc¹c porównaæ jego wskazania z moimzegarkiem.Jako dziecko bardzo go lubi³em.Dla mnie zawsze by³o coœ tajemniczegow sposobie, w jaki s³oñce przemierza niebosk³on, a ³ami¹cy siê cieñ odmierzajego drogê.Za ka¿dym razem, gdy widzê taki zegar, przypominaj¹ mi siê gor¹ce,d³ugie lata dzieciñstwa, kiedy dni zdawa³y siê biec tak powoli, a doros³oœæ by³aczymœ, co nawet nie przychodzi³o cz³owiekowi do g³owy.Dziœ jednak jego widok nie wzbudzi³ we mnie podobnych skojarzeñ.Zamiastrzymskich cyfr i wyrytego w mosiê¿nej p³ycie nazwiska twórcy, ujrza³em zupe³nienowy zestaw rysunków i wygrawerowanych cyfr.Na obwodzie p³yty rozmieszczonoko³a wype³nione arabskim tekstem, w œrodku zaœ tak wyznaczonego krêguprzedstawiono wizerunki owadów i zwierz¹t.Wskazówka zegara równie¿ uleg³ametamorfozie.Wykonano w niej seriê zag³êbieñ i otworków uk³adaj¹cych siê wwê¿ow¹ liniê.Us³ysza³em zbli¿aj¹ce siê kroki, wiec zawo³a³em: - Anno! PodejdŸ tu i obejrzyjto sobie.Odwróci³em siê i ujrza³em Marjorie.Musia³em obserwowaæ jakieœzak³Ã³cenie perspektywy, gdy¿ pocz¹tkowo wyda³a mi siê bardzo ma³a, tak jakbymogl¹da³ j¹ przez niew³aœciwy koniec teleskopu.W miarê jednak jak siê zbli¿a³a,stawa³a siê coraz wiêksza, zupe³nie nieproporcjonalnie do pokonywanej w tymczasie odleg³oœci.W chwili, gdy znalaz³a siê przy mnie, wygl¹da³a zupe³nienormalnie, lecz wspomnienie jej niezwyk³ego powiêkszenia wywo³a³o we mniezdumienie i niepokój.- Marjorie - powiedzia³em.Nie serdecznie, gdy¿ na to nie pozwala³a jejœci¹gniêta nadmiernym napiêciem twarz, lecz z szacunkiem, jaki winien jest wnukswojej babce.Popatrzy³a na mnie bez s³owa.Mia³a na sobie d³ugi do kostek, czarny strój,który pod wp³ywem morskiej bryzy co chwila zmienia³ kszta³t, w³osy zaczesa³a wstalowosiwy kok.Ca³oœci dope³nia³o ma³e, zabarwione na ¿Ã³³to pince-nez i du¿e,dzwoni¹ce przy ka¿dym ruchu kolczyki.- Czy dobrze siê czujesz, Marjorie? - zapyta³em.- Wygl¹dasz jakbyœ nie by³asob¹.Marjorie zdawa³a siê mnie nie s³uchaæ.- Dotyka³eœ zegara?Rzuci³em okiem na pokryt¹ dziwnymi znakami p³ytê.- Nie, oczywiœcie, ¿e nie.Tylko siê przygl¹da³em.Jest jakiœ inny.- Niewiedzieæ dlaczego, przysz³o mi do g³owy, i¿ lepiej bêdzie nie chwaliæ siê, ¿ewodzi³em d³oñmi po p³ycie.W tonie jej g³osu czai³a siê jakaœ groŸba.- Tak - przyzna³a sucho.- Jest inny.Czeka³em, licz¹c, ¿e powie coœ wiêcej,lecz tak siê nie sta³o.Sta³a cicha i nieruchoma; by³o to najbardziejniedwuznaczne zaproszenie do odejœcia, jakie ostatnio widzia³em.- Marjorie - zacz¹³em z przejêciem.- Dzieje siê tutaj coœ niedobrego, a ja chcêci pomóc.Powiedz, proszê, co tu jest nie w porz¹dku.- Nie w porz¹dku? - spyta³a cicho.- Nie, wszystko jest w porz¹dku.Nie musiszsiê niepokoiæ, Harry, nie musisz.Wszystko idzie tak jak powinno.Jesteœmyszczêœliwi.Siêgn¹³em po papierosy.Nerwowa sytuacja zawsze pobudza mnie do nadmiernegopalenia.Zgiêt¹ d³oni¹ os³oni³em siê od wiatru, a drug¹ nacisn¹³em zapalniczkê,omal nie opalaj¹c sobie przy tym brwi.- Marjorie, wydawa³o mi siê, ¿e zesz³ej nocy widzia³em tu jeszcze kogoœ.Opróczpanny Johnson.Mê¿czyznê lub kobietê w czymœ w rodzaju togi.Marjorie omiot³a spojrzeniem dom.Chor¹giewka na dachu wie¿yczki obraca³a siê zpiskiem, celuj¹c ostrym, pokrytym rdz¹ koñcem na zachód.- Doprawdy, Harry? - rzuci³a wymijaj¹co.- To mi³o z twojej strony.- Mi³o? Marjorie, zupe³nie ciê nie rozumiem.Jakaœ tajemnicza osoba w todzekrêci siê wokó³ twego domu, a wszystko, co ty masz do powiedzenia w tej sprawieto "mi³o"? Kto to jest, Marjorie? Co siê tu dzieje?Marjorie ruszy³a w stronê Winter Sails.Porusza³a siê tak szybko, ¿e z trudemdotrzymywa³em jej kroku.- Marjorie, nie jestem w stanie ci pomóc, dopóki nie bêdê wiedzia³, co siê tudzieje.- Wszyscy jesteœmy szczêœliwi, Harry - powtórzy³a monotonnym, pozbawionym wyrazug³osem.- Jesteœmy szczêœliwi jak skowronki, Harry.Szczêœliwi jak skowronki.- Marjorie, proszê! - Ale ona sz³a dalej, minê³a ceglane schodki i znalaz³a siêna ¿wirowym podjeŸdzie.Wyci¹gn¹³em d³oñ, aby schwyciæ j¹ za rêkaw, okaza³o siêjednak, ¿e jest to niemo¿liwe.Odnios³em idiotyczne wra¿enie, ¿e rêkaw wraz zeznajduj¹cym siê w nim ramieniem jest niematerialny, ¿e nie istnieje naprawdê.Potem dotar³ do mnie ju¿ tylko fakt, ¿e Marjorie przebieg³a podjazd i zniknê³awewn¹trz domu.Wszystko to zdarzy³o siê tak szybko, i¿ nie zd¹¿y³em nawet poj¹æ,co siê sta³o.Podszed³em do g³Ã³wnego wejœcia i zadzwoni³em jeszcze raz.Gdy to nieposkutkowa³o, zacz¹³em waliæ piêœci¹.- Marjorie! Marjorie! Chcê z tob¹ pomówiæ - wykrzykiwa³em na ca³e gard³o, leczto równie¿ nie przynios³o rezultatu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]