[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bya togromadka jakich modych zuchów, noszcych z fantazj swe surduty witeczne.Olbrzymie fontazie w jaskrawych kolorach zdobiy ich szyje, a gorsy u koszul tych panówuderzay z daleka nien biaoci.Szli miejc si i rozmawiajc gono,pewni siebie, zadowoleni, jakby wyruszali na podbicie wiata.Nadzwyczajne krawatypowieway szerokimi szarfami pod wieo wygolonymi brodami tych panów.Szli zfantazj, pogwizdujc i miejc si gono.Przeszli mimo Kaki, patrzc wstron Glinianek i plujc w gbokie doy.- Jeden wszake oderwa si odgromadki.Dostrzeg dziewczyn i podbieg ku niej z gotowym artem na ustach.Ta tgadziewka, leca w trawie, ukryta prawie w fadach chustki, zaciekawia go.Umiechnity, rozbawiony stan przed ni, oblany ca strug byszczcego wgórze soca, i pochyli si nawet, aby uszczypn pic na pozór dziewczyn,bo Kaka zamkna oczy, jakby czujc zbliajce si niebezpieczestwo.Lecz artzamar mu na ustach, gdy nagle ujrza twarz dziewczyny.Chwilowo zmiesza si nawet, awycignita rka opada wydu ciaa.Sta tak chwilk, jakby wronity w ziemi, pomimo e towarzysze zniknli ju pozapotkiem przylegej posesji.Tylko ich mode, a ju chrapliwe gosy wybiegayspomidzy drzew, tworzcych poza potem do gst zielon cian.Kaka, sdzc, e wszyscy ju znikli, otworzya oczy.Wzrok jej pad na stojcegoprzed ni mczyzn.Fala krwi uderzya jej do gowy.Poznaa Jana.Oczy ich spotkay si.renice kobiety, czerwone od ez wylanych podczas bezsennychnocy, podkrone sinymi obwódkami, wpatrzyy si w wiecce zdrowiem i yciem oczymczyzny.W oczach tych bya zapisana caa historia tych kilku miesicy: jej mki,jej cierpienia, niepokój, smutek, tsknota - i jego równowaga, dobre trawienie, sen,odywianie si i spokój moralny najlejszym nie zakócony wyrzutem.Dziewczyna wpatrzya si uporczywie w twarz swego dawnego kochanka.Miaa go! Miaanareszcie tu przed sob, moga mu wypowiedzie wszystko, co ciyo jej na sercu.Ale on ockn si teraz z chwilowej bezwadnoci.Szybko odwróci si, pragncucieka.Przypomnia sobie scen na strychu i ba si jej powtórzenia.Lecz Kaka porwaa si szybko z ziemi i obiema rkami uchwycia si jego ramienia.Draa caa jak w febrze, a blade policzki zabarwi rumieniec.Chustka zsuna sijej z ramion - i stana przed nim w caym majestacie macierzystwa, nie zwaajc nareszt wiata, na ludzi, którzy lada chwila nadej mogli.On szybkim rzutem okaobrzuci ca jej posta i zrozumia jej pooenie.Szarpn si gwatownie,pragnc uciec czym prdzej od tej matki-kobiety, on - ojciec-mczyzna! To ono, wktórym ukrywao si w tej chwili jego wasne dzieci, wydao mu si ohydne,wstrtne, przeraajce.Ale Kaka z dziwn si przykuwaa go do miejsca.Palce jej zacinay si kurczowodokoa rki Jana, sprawiajc mu ból dotkliwy.Przecie nie chciaa mu czyniadnej krzywdy.Chciaa mu tylko powiedzie, e ona lada chwila umrze moe ipozostawi na wiecie sierot.Dla tej sieroty daa susznej opieki.Czy nie bya w swym prawie?- Janie! - rzeka przerywanym gosem - jak to dobrze Bóg zrobi, e si o mnienatkn.Tak ci chciaam zobaczy.- Pu mnie! Czego szarpiesz! - przerwa stró do opryskliwie.- Jeszcze mi pyskpazurami rozorzesz, jak wtedy na strychu.- Nie! o nie! - odrzeka Kaka zaciskajc coraz mocniej palce - ja ci nic zego niezrobi.Chciaam ci tylko powiedzie.Urwaa nagle, nie mogc dokoczyrozpocztego zdania.Zdawao si jej, e bdzie jej bardzo atwo wypowiedzie muwszystko przy spotkaniu, a przecie gos zamiera w jej piersi, a sowa konay na jejustach.Widziaa go znów! Widziaa zdrowego, czerwienicego si w promieniachsoca, jak dawniej, jak przed rokiem!.Mia nawet ten sam lila krawat i kamizelk wpaski, wosy lniy si, wyziewajc ze siebie wo topolowej pomady.By takpikny, silny, strojny, gdy sta przed ni, z gow, wedug zwyczaju, odkryt, zkapeluszem nowym, somkowym w rce, pokrytej tombakowymi piercionkami.I nagle Kakazawstydzia si swej ndzy, swego ubóstwa, a przede wszystkim stanu, który j takoszpeca.I rce jej mimo woli opady wzdu ciaa, uwalniajc Jana z wizów.Szybkopochwycia lec na trawie chustk i owina si ni, zakrywajc pó ciaa.Jan przez ten czas postpi ju kilka kroków, pragnc przej do ssiedniegoogródka, ale Kaka zastpia mu drog.Stali teraz prawie nad samym brzegiemprzepaci, tu gonad Starymi Doami, które ótym dnem yskay w promieniachsoca.- Janie! poczekaj chwilk.tak pój nie moesz! - rzeka znów kobieta.-Widzisz, jestem bardzo biedna i odsiaduj w dug tu stancj.Ale niedugo moe juto si skoczy, tylko e nie wiem, jak to Bóg pokieruje.Jan rzuci si niecierpliwie.- Czego ty chcesz ode mnie? Nie zaczepiaj! - sykn przez zby - ja do ciebie nic niemam.Takie, jak ty, wóczgi, co si bij i co je po furdygach policaje prowadz, totylko dyshonor dla porzdnych ludzi.Odstp z drogi, mówi, dobrze, a jak nieposuchasz, to ci jeszcze dam rad!.Ona, zgorczkowana, nie suchaa prawie grób jego.Jedn teraz miaa myl tylko - chciaa mu przecie powiedzie o dziecku, któremogo godem zamiera jak ta sierotka, któr ponieli teraz na cmentarz.- Ja nic nie chc dla siebie - zawoaa szybko - ja nie mam adnego dania, jenowedle dziecka.Zamilka spuszczajc gow.Wyrzucia wreszcie to sowo, t zbrodni, to przestpstwo, które popenia dajcycie, przyoblekajc w ciao rozkosz, jak odbiera od niej stojcy przed nimczyzna.On popatrzy na ni z jak mapi zoliwoci, gdy stopniowoodzyskiwa utracon fantazj.- Fiu! fiu! - zagwizda - a to piknie; no! no! dziecko!.Tacowaa Magorzatka!.Kaka podniosa gow.Jak to, wic on tak przyjmuje wiadomo o dziecku? Nie martwi si wcale.Owszem,pogwizduje wesoo, umiecha si nawet.Kto wie? Moe si namyli - oeni!I pena radoci chwyta go ponownie za rami, woajc:- Ach, Janie, jaki ty dobry, e mnie za to nie ajesz! Ja temu nie winna, ale i takbiedna jestem taka.Jan wzrusza ramionami.- A za co, u diaba, ajabym ci? h? Dzieciak to twoja rzecz.Miej go sobie czynie, to mnie ni parzy, ni zibi.Teraz przecie Kaka nie moe si myli co dointencji wypowiedzianej w tych sowach.Chwilowe zalepienie znika z jej oczów.On niechce sysze o dziecku, którego jest ojcem.Mówi, e to go nie zibi ni parzy!.Wic na ni, na ni jedn spada to dziecko, które si w tej chwili szarpierozpaczliwie w jej onie, jakby przeczuwajc, e rodzony ojciec wypiera si go i naponiewierk w wiat rzuca.Jaki sza ogarnia Kak.To nage przejcie z radocido rozczarowania napenia j strasznym rozdranieniem.Chustka ponownie spada z jejramion, ona nerwowo chwyta si Jana i patrzy mu prosto w twarz rozszerzonymi renicami.Cay ból, cay ogrom przebytych i spodziewanych cierpie uosabia si dla niej w tejchwili w tym czowieku, który jest przyczyn wszystkich jej nieszcz i ndzy, doktórej dosza.Przez chwil staa milczca.nagle wyprostowaa si, a w oczach jejzapaliy si ponure blaski, usta otwary, ukazujc dwa rzdy ostrych zbów.Buntnieprzeparty tryska z jej caej postaci tak zwykle agodnej i ulegej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]