[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wartownik skin¹³ g³ow¹, siêgn¹³ za klamkê i otworzy³ drzwi.- Niechaj¿e siê pan pospieszy.Zechce pan skorzystaæ z klatki schodowej po lewej stronie.Ktoœ zejdzie po pana na pierwszy podest.Fontine wszed³ szybko przez drzwi do wielkiego marmurowego hallu, skrêci³ ku schodom i zacz¹³ wchodziæ na górê.W po³owie drogi na pó³piêtro zwolni³ kroku.W g³owie zabrzêcza³ mu cicho dzwonek alarmowy.G³os tego stra¿nika, jego niemiecki.U¿ywa³ niestosownych tu zwrotów."Niechaj¿e", "zechce pan", "po lewej stronie"."Zwracaj uwagê na brak idiomów, nadmiern¹ poprawnoœæ gramatyczn¹ lub wrêcz przeciwnie - b³êdne u¿ycie koñcówek".- "Loch Torridon".Wartownik nie by³ Niemcem.A niby dlaczego mia³by byæ? Nale¿a³ do ruchu oporu.Z drugiej jednak strony podziemie nie pos³ugiwa³oby siê przecie¿ kimœ nara¿onym na wpadkê jêzykow¹.Na podejœcie pó³piêtra wyros³o dwóch niemieckich oficerów z rewolwerami w rêkach, wycelowanymi w Victora.- Witamy w pa³acu Kazmierzowskim, panie Fontini-Cristi.- Proszê siê nie zatrzymywaæ, padrone.Musimy siê pospieszyæ - doda³ drugi.Mówili po w³osku, ale nie by³ to ich ojczysty jêzyk.Akcent zdradzi³ Victorowi ich narodowoœæ.Ci dwaj mieli tyle wspólnego z Niemcami, co wartownik przy wejœciu.To byli Grecy! Poci¹g z Salonik!Zza pleców dobieg³ go trzask bezpiecznika pistoletu, któremu zawtórowa³ odg³os szybkich kroków.Sekundê póŸniej poczu³ szturchniêcie luf¹ w krzy¿, ponaglaj¹ce go do szybkiego wspinania siê po schodach.Nie mia³ ¿adnej mo¿liwoœci ruchu, nie by³ w stanie w ¿aden sposób odwróciæ uwagi napastników.Celowa³y w niego lufy trzech rewolwerów o magazynkach pe³nych ku³, szeœcioro oczu patrzy³o mu na rêce.Z góry, z g³êbi jakiegoœ korytarza dobieg³ go wybuch œmiechu.Mo¿e gdyby krzykn¹³, podniós³ alarm przed jednym wrogiem w obozie innego wroga; analiza b³êdnego ko³a parali¿owa³a.- Kim jesteœcie? - S³owa.Zaczynaj od s³Ã³w.Gdyby tylko uda³o mu siê stopniowo podnieœæ g³os, z naturaln¹ gradacj¹, która zminimalizowa³aby prawdopodobieñstwo poci¹gniêcia za spust.- Nie jesteœcie Niemcami!G³oœniej.Teraz coraz g³oœniej!- Co tu robicie?!Lufa pistoletu przesunê³a siê b³yskawicznie w górê jego pleców i dŸgnê³a go w potylicê.Cios by³ tak nag³y, ¿e Victor stan¹³ jak wryty.W tej samej chwili zaciœniêta piêœæ r¹bnê³a go w lew¹ nerkê; zatoczy³ siê do przodu wprost na stoj¹cych przed nim w milczeniu i ani na chwilê nie spuszczaj¹cych z niego wzroku Greków.Zacz¹³ krzyczeæ; nie by³o innego wyjœcia.Dobiegaj¹cy z góry œmiech zbli¿a³ siê, by³ coraz donoœniejszy.Jacyœ ludzie schodzili po schodach.- Ostrzegam was!.W jednej chwili obie rêce wyszarpniêto mu do ty³u, wygiêto i wykrêcono na plecy.Na twarzy poczu³ du¿y k³¹b szorstkiego materia³u, nas¹czonego dra¿ni¹cym, cuchn¹cym p³ynem.Przesta³ cokolwiek widzieæ; odcinano mu oddech, narzucano pró¿niê bez œwiat³a, bez powietrza.Zdarto z niego kurtkê munduru, zerwano pasek biegn¹cy na ukos przez pierœ.Ze wszystkich si³ próbowa³ wyrwaæ rêce.W trakcie tej szamotaniny poczu³ uk³ucie d³ugiej ig³y zag³êbiaj¹cej siê w jego cia³o; nawet nie bardzo wiedzia³, w którym miejscu.Instynktownie poderwa³ rêce w geœcie protestu.By³y wolne! Lecz równie nieporadne jak bezcelowy by³ jego opór.Znów us³ysza³ tamten œmiech; tym razem hucza³ zupe³nie og³uszaj¹co.Poczu³, ¿e ktoœ popycha go do przodu i spycha w dó³.I to wszystko.Odradzasz tych, którzy uratowali ci ¿ycie.Otworzy³ oczy; niewyraŸny obraz powoli nabiera³ ostroœci.Gdzieœ w lewym barku, a mo¿e ramieniu, poczu³ pal¹ce rozognienie.Siêgn¹³ drug¹ rêk¹; zapiek³o boleœnie pod dotkniêciem.- To antidotum - odezwa³a siê rozmazana postaæ faluj¹ca o krok, a mo¿e kilka kroków przed nim.- Wywo³uje opuchliznê, ale jest nieszkodliwe.Odzyska³ ostroœæ widzenia.Siedzia³ na betonowej posadzce, oparty plecami o œcianê z kamieni.Na wprost niego, pod przeciwleg³¹ œcian¹ w odleg³oœci mo¿e szeœciu metrów, sta³ jakiœ cz³owiek.Znajdowali siê na czymœ w rodzaju podwy¿szonej platformy wewn¹trz wielkiego tunelu.Tunel by³ wykuty w skale, zdawa³ siê ci¹gn¹æ g³êboko pod ziemi¹, oba jego koñce niknê³y w ciemnoœciach.Dnem tunelu bieg³y stare w¹skie tory, spêkane i pokryte grub¹ warstw¹ rdzy.Jedyne œwiat³o pochodzi³o od kilku grubych œwiec, wetkniêtych w równie zardzewia³e obejmy na œcianach.Odzyskawszy pe³n¹ ostroœæ widzenia, Fontine skoncentrowa³ siê na stoj¹cym naprzeciwko mê¿czyŸnie.Mia³ na sobie czarne ubranie, pod brod¹ jaœnia³a mu bia³a koloratka duchownego.By³ zupe³nie ³ysy, ale nie z powodu wieku - nie móg³ mieæ wiêcej ni¿ czterdzieœci piêæ, piêædziesi¹t lat.Mia³ g³adko wygolon¹ g³owê, szczup³e cia³o i twarz ascety.Obok niego sta³ tamten wartownik w mundurze Wehrmachtu.Dwaj Grecy przebrani za niemieckich oficerów trzymali stra¿ przy ¿elaznej furcie w lewej œcianie, zwróceni twarzami do tunelu.Milczenie przerwa³ duchowny.- Jechaliœmy pañskim œladem od Montbeliard.Jesteœmy tysi¹ce kilometrów od Londynu.Tutaj Anglicy pana nie ochroni¹.Mamy szlaki przerzutowe na po³udnie, o których oni nie maj¹ pojêcia.- Anglicy? - Fontine wpatrywa³ siê w mnicha, próbuj¹c siê w tym wszystkim po³apaæ.- Przecie¿ wy jesteœcie z zakonu Ksenopy.- Owszem.- To dlaczego walczycie z Anglikami?- Bo Brevourt jest k³amc¹! Z³ama³ dane nam s³owo!- Brevourt? - powtórzy³ Victor w zupe³nym oszo³omieniu.To nie mia³o najmniejszego sensu.- Chyba oszaleliœcie! Wszystko, absolutnie wszystko, co robi³, robi³ w waszym imieniu! Dla was!- Nie dla nas.Dla Anglii.On chce odnaleŸæ urnê dla Anglii! Churchill tego ¿¹da.To broñ potê¿niejsza ni¿ setka armii, i oni dobrze o tym wiedz¹! Nigdy wiêcej byœmy jej nie ujrzeli! - Mnich mówi³ z nieskrywan¹ furi¹, jego oczy ciska³y b³yskawice.- Naprawdê tak s¹dzicie?- Niech pan nie bêdzie durniem! - prychn¹³ pogardliwie ksenopita.- Tak jak Brevourt z³ama³, swoje s³owo, tak my z³amaliœmy kod Maginot.Przejêliœmy wiele depesz, rozmów pomiêdzy.powiedzmy, zainteresowanymi stronami.- To szaleñstwo! - Fontine próbowa³ zebraæ myœli.Anthony Brevourt rozp³yn¹³ siê w cieniu; od miesiêcy nie by³o ¿adnych wieœci ani od niego, ani o nim.- Mówi pan, ¿e œledziliœcie mnie od Montbeliard.Po co? Ja nie mam tego, czego szukacie! Nigdy nie mia³em! Nic nie wiem o tym przeklêtym poci¹gu!- Mihailoviæ panu uwierzy³ - powiedzia³ cicho zakonnik.- Ja nie.- Petridas.- Victorowi stan¹³ przed oczami widok m³odego mnicha, nieledwie dziecka, odbieraj¹cego sobie ¿ycie na skalnej pó³ce w Loch Torridon.- On nie mia³ na imiê Petridas.- To wy go zabiliœcie! - zawo³a³ Fontine.- Jesteœcie nie mniej winni, ni¿ gdybyœcie sami poci¹gnêli za spust! Jesteœcie ob³¹kani! Wszyscy, co do jednego!- Nie wykona³ swego zadania.Wiedzia³, jak w takiej sytuacji nale¿y post¹piæ.To by³o zrozumia³e samo przez siê.- Jesteœcie chorzy! Zara¿acie ka¿dego, kogo dotkniecie.Mo¿ecie mi wierzyæ albo nie, ale mówiê wam po raz ostatni: nie otrzyma³em informacji, o któr¹ wam chodzi!- K³amie pan!- Jesteœcie ob³¹kani!- To dlaczego wybra³ siê pan w tê podró¿ z Lubokiem? No, niech mi pan odpowie na to pytanie, panie Fontini-Cristi! Dlaczego z Lubokiem?Victor skuli³ siê w sobie; szok wywo³any wymówieniem nazwiska Luboka kaza³ mu siê mocniej wtuliæ w kamienn¹ œcianê.- Lubok? - szepn¹³ z niedowierzaniem.- Jeœli wiecie, jakie ma zadanie, to musicie znaæ odpowiedŸ.- "Loch Torridon"? - spyta³ z sarkazmem mnich.- Do wyjazdu z Montbeliard nigdy w ¿yciu nie s³ysza³em jego nazwiska.Wiem tylko, ¿e robi, co do niego nale¿y.Jest ¯ydem i.i podejmuje ogromne ryzyko.- On pracuje dla Rzymu! - rykn¹³ ksenopita.- Przekazuje im propozycje! Pañskie propozycje!Victor zaniemówi³; jego os³upienie by³o tak kompletne, ¿e zbrak³o mu s³Ã³w.- Przedziwny zbieg okolicznoœci, prawda? - ci¹gn¹³ dalej mnich niskim œwidruj¹cym tonem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]