[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to jakby altanka, której dach opierał się na czterech betonowych kolumnach.Do stropu, za pomocą długich, chyba trzymetrowych łańcuchów, przymocowano metalowe pudło.Ze świstem przecinało powietrze, kołysząc się w stuosiemdziesięciostopniowych wychyleniach.Ten właśnie świst naruszał spokój cmentarza.Zarządca, widząc mój pytający wzrok, skwapliwie wyrzucił z siebie informacje: - Rodzina zażyczyła sobie warunków, jakie panują na ojczystej planecie.A oni mają tam zmienną, pulsującą grawitację.W rytm przelewania się płynnego jądra.A jak ja mam mu to tutaj zapewnić? Więc niech się biedak chociaż pohuśta! Spojrzałem bystro na zarządcę, szukając na jego obliczu śladów żartu.Ale nie.Nie dał się złapać.Był zupełnie poważny. Gdy skręciliśmy w poprzeczną aleję, uwagę moją przyciągnęła szklana klatka stojąca na kamiennym podwyższeniu.Jej kanty były wzmocnione złoconymi listwami.Przypominała akwarium, z którego wypuszczono wodę.W środku, z kąta w kąt, wałęsał się humanoidalny stwór bez odzieży, za to gęsto porośnięty siwymi kudłami.Skołtuniony zarost pokrywał mu nawet twarz, nie pozwalając dostrzec rysów.Nie zainteresował się nami, chociaż z pewnością zauważył naszą obecność. - A to kto? Krewny któregoś ze zmarłych? - spytałem zniżając głos.Szyba akwarium wydała mi się cienka.Mógł nas usłyszeć. - Ależ skąd! - zaprotestował z oburzeniem drepczący za mną zarządca.Konfidencjonalnym szeptem dyszał mi do ucha nowe rewelacje: - To jest, proszę szanownego pana, sam szacowny nieboszczyk.U nich, to jest na samym skraju Drogi Mlecznej, naturalnym stanem jest śmierć.Leżą pokotem na całej planecie i, że tak powiem, nie żyją.Jakaś ekspedycja badawcza trafiła tam przypadkiem i wzięła jednego do zbadania, bo to, proszę pana, niby nie żyją - a żaden nie zepsuty.Nawet nie nadpleśnieli! Przywieźli więc go tutaj, i masz! Zmartwychwstał! To znaczy, według siebie, umarł.I kazał się pochować. - Odżywacie go jakoś? - Nie.Ani trochę.Nie potrzebuje tego.Funkcjonuje, że tak powiem, bez paliwa.Zagadka!!! - dramatycznie zgłośnił szept.Są rzeczy na niebie i ziemi, o których. - Tak, tak - przerwałem mu niegrzecznie.- Znam to! Postąpiwszy parę kroków naprzód, pogrążyłem się w zadumie, spoglądając na żywego trupa.Zarządca miał rację.Są rzeczy.i tak dalej.Jak mało wiem o świecie.Ciągle pogrążony w pracy, nie zdawałem sobie sprawy, że istnieją podobne dziwadła: inteligentne ciecze, młodzieniaszkowie, liczący kilka tysięcy wiosen, i zwyczaje grzebania zmarłych do tego stopnia niekonwencjonalne, iż groby przypominają wszystko, tylko nie miejsce ostatniego spoczynku. - Przepraszam najmocniej - dobiegł mnie głos zarządcy, który zbliżył się niepostrzeżenie.- A pan szanowny kogo zamierza u nas pochować? Chciałbym z góry zapewnić, że oferujemy absolutnie pełną gamę czynności funeralnych, jak pan chyba raczył zauważyć.O kogóż więc chodzi? - O przyjaciela.Utlenił się przedwczoraj.Od dawna zresztą cierpiał na postępującą korozję - ukradkiem wytarłem kroplę smaru, która zakręciła mi się w obiektywie.- W dodatku to ciągłe pociąganie z prądnicy, od kiedy opuściła go ukochana maszyna cyfrowa.To wszystko musiało go wykończyć. Mój przewodnik ze współczuciem pokiwał głową. - A pogrzeb ma być zupełnie tradycyjny.Kremacja w reaktorze termojądrowym, urna kadmowa z ołowianą inkrustacją, prochy złożone w betonowym bunkrze zbrojonym płytami z wolframu.Rozmiar standardowy - trzydzieści metrów na piętnaście.Czy mogę zapłacić energią? Zarządca przytaknął: - Przyjmujemy każdą walutę.To wyniesie dziesięć megawatogodzin. - To nawet niedrogo - byłem mile zaskoczony.- Należność przeleję z mojego prywatnego akumulatora w Banku Handlowym.Jutro telefonicznie podam panu adres, pod którym są zwłoki.A teraz żegnam pana. Skłoniłem mu się lekko, co szybko odwzajemnił.Obróciłem się na pięcie i skierowałem ku wyjściu.Po drodze zauważyłem; że skrzypią mi przekładnie.Muszę szybko pójść do remontu, żeby nie trafić tu na stałe - pomyślałem i przyspieszyłem kroku. Zapadł już zmierzch
[ Pobierz całość w formacie PDF ]