[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w miarê jak opada³ w g³±bd³ugiej odnogi i zanurza³ siê w cieñmiêdzy tyln± ¶cianê opuszczonej fabryki wodysodowej, wyra¼nie pochmurnia³, stawa³ siêopryskliwy i niedba³y, zapuszcza³ siê dziko iniechlujnie, sro¿y³ siê pokrzywami, zje¿a³bodiakami, parszywia³ chwastem wszelkim, a¿ w samymkoñcu miêdzy ¶cianami, w szerokiej prostok±tnejzatoce traci³ wszelk± miarê i wpada³ wsza³.Tam to nie by³ ju¿ sad, tylko paroksyzmszaleñstwa, wybuch w¶ciek³o¶ci, cynicznybezwstyd i rozpusta.Tam, rozbestwione, daj±c upust swej pasji,panoszy³y siê puste.Zdzicza³e kapusty³opuchów - ogromne wied¼my, rozdziewaj±cesiê w bia³y dzieñ ze swych szerokich spódnic,zrzucaj±c je z siebie, spódnica za spódnic±,a¿ ich wzdête, szelestne, dziurawe ³achmanyoszala³ymi p³atami grzeba³y pod sob±k³Ã³tliwe to plemiê bêkarcie.A¿ar³oczne spódnice puch³y i rozpycha³ysiê, piêtrzy³y siê jedne na drugich,rozpiera³y i nakrywa³y wzajem, rosn±c razemwzdêt± mas± blach listnych, a¿ pod niski okap stodo³y. Tam to by³o, gdziem goujrza³ jedyny raz w ¿yciu, o nieprzytomnej od ¿arugodzinie po³udnia.By³a to chwila, kiedy czas, oszala³yi dziki, wy³amuje siê z kieratu zdarzeñ i jakzbieg³y w³Ã³czêga pêdzi z krzykiem naprze³aj przez pola.Wtedy lato, pozbawione kontroli, ro¶niebez miary i rachuby na ca³ej przestrzeni, ro¶nie z dzikimimpetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, wtrójnasób, w inny jaki¶, wyrodny czas, wnieznan± dymensjê, w ob³êd.o tej godzinieopanowywa³ mnie sza³ ³owienia motyli, pasja¶cigania tych migoc±cych plamek, tych b³êdnych,bia³ych p³atków, trzês±cych siê wrozognionym powietrzu niedo³ê¿nym gzygzakiem.Izdarzy³o siê wówczas, ¿e która¶ ztych jaskrawych plamek rozpad³a siê w locie na dwie, potemna trzy i ten drgaj±cy, o¶lepiaj±co bia³ytrójpunkt wiód³ mnie, jak b³êdny ognik,przez sza³ bodiaków, pal±cych siê w s³oñcu. Dopiero na granicy³opuchów zatrzyma³em siê, nie ¶miej±csiê pogr±¿yæ w to g³uche zapadlisko. Wtedy nagle ujrza³em go. Zanurzony po pachy w ³opuchach,kuca³ przede mn±. Widzia³em jego grube bary wbrudnej koszuli i niechlujny strzêp surduta.Przyczajony jak doskoku, siedzia³ tak z barami jakby wielkim ciê¿aremzgarbionymi.Cia³o jego dysza³o z natê¿enia, a zmiedzianej, b³yszcz±cej w s³oñcu twarzy la³siê pot.Nieruchomy, zdawa³ siê ciê¿kopracowaæ, mocowaæ siê bez ruchu z jakim¶ogromnym brzemieniem. Sta³em, przygwo¿d¿onyjego wzrokiem, który mnie uj±³ jakby w kleszcze. By³a to twarzw³Ã³czêgi lub pijaka.Wiecheæ brudnychk³aków wichrzy³ siê nad czo³em wysokim iwypuk³ym jak bu³a kamienna, utoczona przez rzekê.Aleczo³o to by³o skrêcone w g³êbokie bruzdy.Nie wiadomo, czy ból, czy pal±cy ¿ars³oñca, czy nadludzkie natê¿eniewkrêci³o siê tak w tê twarz inapiê³o rysy do pêkniêcia.Czarne oczywbi³y siê we mnie z natê¿eniem najwy¿szejrozpaczy czy bólu.Te oczy patrzy³y na mnie i niepatrzy³y, widzia³y mnie i nie widzia³y wcale.By³yto pêkaj±ce ga³ki, wytê¿onenajwy¿szym uniesieniem bólu albo dzik± rozkosz± natchnienia. I nagle z tych rysów,naci±gniêtych do pêkniêcia, wyboczy³siê jaki¶ straszny, za³amany cierpieniem grymas i tengrymas rós³, bra³ w siebie tamten ob³êd inatchnienie, pêcznia³ nim, wybacza³ siê corazbardziej, a¿ wy³ama³ siê rycz±cym,charcz±cym kaszlem ¶miechu. Do g³êbiwstrz±¶niêty, widzia³em, jak hucz±c¶miechem z potê¿nych piersi, d¼wign±³siê powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rêkoma wopadaj±cych ³achmanach spodni, ucieka³,cz³api±c przez ³opoc±ce blachy³opuchów, wielkimi skokami Pan bez fletu, cofaj±cysiê w pop³ochu do swych ojczystych kniei. PAN KAROL Po po³udniu w sobotêmój wuj, Karol, wdowiec s³omiany, wybiera³ siêpieszo do letniska, oddalonego o godzinê drogi od miasta, do¿ony i dzieci, które tam na wywczasach bawi³y. Od czasu wyjazdu ¿onymieszkanie by³o nie sprz±tane, ³Ã³¿ko nieza¶cielane nigdy.Pan Karol przychodzi³ do mieszkaniapó¼n± noc±, sponiewierany, spustoszony przeznocne pohulanki, przez które go wlok³y te dni upalne ipuste.Zmiêta, ch³odna, dziko rozrzucona po¶cielby³a dlañ wówczas jak±¶ b³og±przystani±, wysp± zbawcz±, do którejprzypada³ ostatkiem si³ jak rozbitek, miotany wiele dni inocy przez wzburzone morze. Omackiem, w ciemno¶cizapada³ siê gdzie¶ miêdzy bia³awe chmury,pasma i zwa³y ch³odnego pierza i spa³ tak wniewiadomym kierunku, na wspak, g³ow± na dó³,wbity ciemieniem w puszysty mi±¿sz po¶cieli, jak gdybychcia³ we ¶nie przewierciæ, przewêdrowaæna wskro¶ te rosn±ce noc±, potê¿ne masywypierzyn.Walczy³ we ¶nie z t± po¶ciel±, jakp³ywak z wod±, ugniata³ j± i miesi³cia³em, jak ogromn± dzie¿ê ciasta, wktór± siê zapada³, i budzi³ siê oszarym ¶wicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tegostosu po¶cieli, którego zmóc nie móg³w ciê¿kich zapasach nocnych.Tak na wpó³wyrzucony z toni snu, wisia³ przez chwilê nieprzytomny nakrawêdzi nocy, chwytaj±c piersiami powietrze, apo¶ciel ros³a doko³a niego, puch³a i nakisa³a- i zarasta³a go znowu zwa³em ciê¿kiego,bia³awego ciasta. Spa³ tak do pó¼negoprzedpo³udnia, podczas gdy poduszki uk³ada³y siêw wielk±, bia³±, p³ask± równinê,po której wêdrowa³ uspokojony sen jego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]