[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Coœ jak g³owonóg-oœmiornica z kostnymi ssawkami, potworne, bez kszta³tu, zimne, oœlizg³e, opasuj¹ce.Nie dawa³o siê odtr¹ciæ ani zedrzeæ z piersi.Zimny pot osiad³ kroplami na czole pe³nym o³owiu, a na duszy owa tajemnicza zmaza, której ¿adna z potêg nie mog³a zniweczyæ.Gdy ciê¿ki sen zawar³ powieki, i wówczas cierpienie zosta³o na piersiach.G³owonóg przemieni³ siê w kobiecego trupa, w rozdête, opuch³e, œliskie i lepkie cia³o topielicy.Straszliwe zw³oki oplot³y szyjê œpi¹cego grubymi rêkoma, wygni³e oczy wlepi³y siê w je-go sen, i dawno struchla³e usta przywar³y do jego ust.S³ysza³ w g³êbi swej duszy przemierz³y podszept mi³osny.Obudzi³ siê póŸno w nocy i usiad³ na poœcieli, wstrz¹œniêty czymœ obcym, jakby rêk¹ mocnego cz³owieka.£zy p³ynê³y z jego oczu, zalewa³y twarz, ³zy dobywaj¹ce siê z najg³êbszego dna duszy.Ale zarazem wylewy ich oczyszcza³y tajemnicze, podziemne g³êbie, z których pochodzi³y.Ca³e cia³o trzês³o siê, gdy tak sp³ywa³y, podobnie jak dr¿y ziemia, gdy burza w dal i noc uchodz¹ca grzmi i strzela piorunami.Nagle z mroków pó³snu wywinê³a siê jasna myœl, zupe³nie jak postrzegalny dla oczu, kszta³tny gzygzak œwiat³a:Có¿ mi to jest?Ale odpowiedŸ nie wysuwa³a siê z ciemnoœci.Tylko nowy potok bujnych, silnych wzruszeñ, niby m³oda krew z rany zadanej ¿egad³em zbója, sp³yn¹³ i obmy³ twarz skryt¹ w d³oniach.I tak ju¿ prawie do samego rana trwa³o bezkszta³tne dumanie, walka nie daj¹ca siê wyraziæ s³owami, jakoby zawód choroby z chorob¹ o ca³e bary i piersi, jakoby zapasy si³y z si³¹.Na podobieñstwo przelotnych ob³oków widziad³a przemierz³e objaœnia³y straszliwe dzieje tych rzeczy, spraw i ludzi, z którymi styka³ siê wczoraj.Dolatywa³o do niego z pró¿ni niewys³owione skowyczenie nêdz ludzkiego mot³ochu, zion¹³ z pojedynczych chwil wczorajszych, jak gdyby z zaklês³ych grobów, fetor gnojowisk pod³oœci, upadku, pomsty, zbrodni, zdychania w hañbie.Co kiedykolwiek s³ysza³ o tych sprawach, to teraz z si³¹ roztrzaskuj¹c¹ g³owê rwa³o obok, stronami.Rêce drêtwia³y z ohydy, ¿e siê nimi dotyka³ tych ran brocz¹cych sin¹, zgni³¹ krwi¹, g³owa p³onê³a od myœli, których rozum, zdawa³o siê, nie by³ w stanie obj¹æ i zmieœciæ w sobie.Nazajutrz wsta³ z ³Ã³¿ka blady, zdruzgotany na duszy, sam dla siebie odmienny i niezupe³nie zrozumia³y.Obojêtnie szed³ do sali, gdzie poprzednio zasta³ ksiêcia.Ju¿ zbli¿aj¹c siê do drzwi ¿elaznych us³ysza³ rozmowê, która pod wysokim sklepieniem donoœnie siê rozlega³a.Ksi¹¿ê rozmawia³ ze swoim towarzyszem, owym majorem wojsk pruskich.Obadwaj pochyleni byli nad ksiêgami wielkich rozmiarów, oprawionymi w bia³¹ skórê.Gdy Rafa³ wszed³, na chwilê zamilkli i przerwali sw¹ pracê.Wojskowy, podobnie jak za pierwszym razem, skierowa³ na niego swe oczy naiwne i badawcze, zdumiewaj¹ce oczy olbrzymiego dziecka.Na uk³on Rafa³a odpowiedzia³ przyjaznym pochyleniem wielkiej g³owy i uœmiechem tak szczerym, pe³nym dobroci, zachêty, jakiejœ nieœmia³ej przychylnoœci, która narzucaæ siê nie chce, lecz przyjêt¹ byæ pragnie, ¿e Rafa³ znowu uczu³ siê wzruszonym.Tylko dziœ w daleko wiêkszej mierze.- Mia³em ju¿ zaszczyt-rzek³ ksi¹¿ê wskazuj¹c Olbromskiego oczyma - przedstawiæ mego sekretarza.- A tak.Bardzo mi przyjemnie poznaæ waszmoœæ pana.- Bêdziemy teraz mieli mo¿noœæ szybszego dociekania w Augustynie.- szepn¹³ jeszcze ksi¹¿ê jakby prosz¹co.- To bardzo dobrze, osobliwie dla mnie.Waæpan przyje¿d¿asz wprost ze wsi? - spyta³ major.- Tak, nie by³ tu wcale i nigdy.Nikogo w Warszawie nie zna.Wszak prawda?- Tak, prawda.- wyszepta³ Rafa³.- Przez kilka lat sam gospodarowa³, w³asnorêcznie sia³, ora³.Wszak prawda? Takeœ mi wasze donosi³ w liœcie?- Tak, donosi³em.Na twarzy majora zaœwieci³ siê uœmiech dobry, g³êboki, jakby do dna rozwidnia³ ca³e jego cia³o.Zarazem jakieœ prêdkie zach³yœniêcie, daj¹ce siê czêsto zauwa¿yæ u nieœmia³ych ch³opców, wstrz¹snê³o kilkakroæ jego olbrzymi¹, niedŸwiedzi¹ figurê.- Praca na zoranej roli - zacz¹³ mówiæ g³osem wstrzemiêŸliwym, dopraszaj¹cym siê o ³askawy pos³uch - wydaje mi siê byæ najwy¿szym szczêœciem, jakiego cz³owiek dost¹pi³.Tak s¹dzê, tak w g³êbi serca mniemam.Nigdy sam nie by³em do tyla szczêœliwy, ¿eby tej ³aski dost¹piæ.Jestem ¿o³nierzem.Mieæ w rêku swych mo¿noœæ wyprowadzania z nagiej ziemi czegoœ tak tajemniczego, cudnego w swej budowie, w swym ¿yciu i œmierci, jak k³os pszeniczny, nie jest¿e to byæ wspó³twórc¹ cudu?Rafa³owi nie trafia³ do przekonania ten wywód.Tote¿ na twarzy jego odmalowa³ siê mêtny jakiœ wyraz.Major nie zra¿ony mówi³ dalej g³osem cichym, z niemiecka akcentuj¹c wyrazy i zdania:- Nigdzie potêga, niewys³owiona m¹droœæ, mi³oœæ jednako zawsze silna, bez pocz¹tku i koñca, wiekuiœcie ta sama, wielki duch Budownika œwiata, nie objawia siê bardziej ni¿ w dojrzewaniu ziarna, w rodzeniu siê traw na ³¹ce, gdy przygrzeje s³oñce wiosenne - i w umieraniu ostatniego potrawu, gdy s³oty paŸdziernika zas³aniaæ je zaczn¹.Czyœ waszmoœæ kiedy widzia³ tak¹ chwilê, czyœ okiem wewnêtrznym z g³êbi siebie patrza³ na to, jak naga ziemia dr¿y pod s³oñcem, jak wody stoj¹ce na niej trzês¹ siê i raz w raz polœniewaj¹, a mech drobniutkiej trawy schyla siê i wa³êsa za wiatrem jakoby nik³y dymek?- Widzia³em.- rzek³ Rafa³ ze dr¿eniem.W myœli jego jak ¿ywa stanê³a taka chwila.Zdawa³o mu siê, ¿e wypuk³e, przymglone oczy majora widz¹ tê chwilê dok³adnie, jasno, nie gorzej od niego.Jakiœ nieprzyjemny lêk obszed³ go dooko³a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]