[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obudziło mnie jego ciepło na twarzy.Nienawidzę wcześniewstawać, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne, wiec zacząłem się wiercić ikokosić w poszukiwaniu kawałka cienia.Niestety, Saxony przykleiła się do mniena dobre, więc poruszałem się z trudem. Na domiar złego, drzwi się nagie uchyliły i do pokojuprzydreptał Kulfon.Bez pardonu wskoczył na łóżko.Czułem się tak, jakbyśmywszyscy troje płynęli tratwą przez sam środek oceanu, bo leżeliśmy stłoczenijedno na drugim pośrodku łóżka.Nie wspominałem dotąd, że mam klaustrofobię.Zapieczętowany między dwoma gorącymi korpusami, z głową opiekaną słońcem inogami omotanymi prześcieradłem.doszedłem do wniosku, że czas wstawać.Poklepałem Kulfona po łbie i pchnąłem go lekko.Warknął.Myślałem, że to zwykłaporanna gburowatość, więc jeszcze raz poklepałem go po głowie i pchnąłem.Warknął głośniej.Wymieniliśmy spojrzenia ponad cienką różową falą koca, alebullteriery i mają pysk absolutnie pozbawiony wyrazu, więc nigdy nie wiadomo, cosobie myślą. - Kulfon, dobry piesek. - Dlaczego on na ciebie warczy? Co mu zrobiłeś? Saxony przypiliła się jeszcze mocniej i poczułem na szyi jejciepły oddech. - Nic mu nie zrobiłem.Chciałem go odsunąć, żebym mógł wstać. - Ohoho.Spróbujesz jeszcze raz? - Sam nie wiem.A jak mnie ugryzie Popatrzyłem na nią przez ramię.Zamrugała oczami. - Nie, nie sądzę.On cię lubi.Pamiętasz wczoraj? Mówiła to zdużym przekonaniem. - Coś podobnego.Wczoraj to wczoraj, a dzisiaj to dzisiaj, a wogóle to nie o twoją rękę tutaj chodzi. - Więc zamierzasz tu tkwić całe rano? - Uśmiechnęła się ipłaskim wnętrzem dłoni potarła nos.Dzięki Bogu, że przeszło jej to wczorajsze.- Tom - do - ma - cy - ko - ra. Popatrzyłem na Kulfona, a on na mnie.Pełna pogarda.Czubeknosa jak suszona śliwka sterczał zza jednej z czterech łap. - Pa - ni - Fletch - er!!! - Tomasz, przestań, nie rób tego.Może ona jeszcze śpi. - Tym gorzej dla niej, nie dam się pogryźć.Dobry piesek.Kulfon.Pani Fletcher! Usłyszeliśmy kroki, a tuż przed pojawieniem się głowy w szparzedrzwi, Kulfon zeskoczył z łóżka, żeby powitać panią. Saxony zanosiła się ze śmiechu, naciągnęła poduszka na głowa. - Dzień dobry państwu.Coś się stało? - Dzień dobry.Kulfon wlazł nam do łóżka, odepchnąłem go lekko,bo chciałem wstać.rozumie pani, a on zaczął na mnie warczeć.Bałem się, że mówipoważnie. - Kto, Kulfon? Nigdy w życiu.Proszę spojrzeć. Kulfon stał koło niej, ale cały czas miał oko na łóżko i nanas.Pani Fletcher odsunęła go nogą na bok.Zawarczał, nawet na nią nie patrząc.Jednocześnie merdał ogonem. - Co państwo zjedzą na śniadanie? Postanowiłam pierwszego dniawam zafundować.Założę się, że nie zrobiłaś zakupów prawda, Saxony? Usiadłem i przylizałem dłońmi włosy. - Doprawdy, nie powinna pani, przecież my z łatwością. - Sama wiem, co powinnam.No więc - co państwo sobie życzą?Robię dobre naleśniki i parówki.To może naleśniki i parówki? Zamówiliśmynaleśniki z parówkami.Pani Fletcher wyszła z pokoju, a Kulfon wskoczył zpowrotem na łóżko.Przelazł przez moje nogi i umościł się w poprzek brzuchaSaxony. - Jak się dzisiaj miewasz, koleżanko? - zapytałem. - Dobrze.Tylko czasami w nocy szajba mi odbija.Myśli, że napewno nic się nie uda albo że ty sobie pójdziesz.takie tam.Całe życie takmiałam.Myślę, że teraz to z przemęczenia.Rano na ogół wszystko wraca do normy. - Leciutkie rozdwojenie osobowości, co? - zdjąłem jej z oczupasemko włosów. - Tak, wcale nie takie leciutkie.Dokładnie wiem, co się wemnie dzieje, kiedy się dzieje, ale w żaden sposób nie mogę tego powstrzymać.-Przerwała i wzięła mnie za rękę.- Myślisz, że jestem stuknięta, Tomaszu? Nieprzestajesz mnie lubić, kiedy to się dzieje? - Nie bądź śmieszna, Sax.Znasz mnie przecież i wiesz, żegdybym przestał cię lubić, to bym sobie poszedł.Nie myśl tak Uścisnąłem jej rękę i pokazałem język.Naciągnęła poduszkę nagłowę, a Kulfon natychmiast spróbował wtrynić tam za nią i swój łeb. Spojrzałem za okno.Zalany słońcem ogród chwiał się na wietrze.Nad niektórymi roślinami krążyły pszczoły, czerwony ptaszek przysiadł jak ognikna balustradzie werandy, niecałe trzy stopy ode mnie. Wczesny ranek w Galen, Missouri.Ulicą przejeżdżały nielicznesamochody.Ziewnąłem.Dzieciak liżący lody w waflowym rożku szedł wzdłuż płotupani Fletcher i wolną ręką przesuwał po szczycie parkanu.Tom Sawyer z wścieklezielonym, pistacjowym lodem.Przyglądałem mu się sennie, zdumiony faktem, żejest na świecie ktoś, kto potrafi jeść lody o godzinie ósmej rano. Nie oglądając się na boki, chłopiec ruszył na drugą stronęulicy.I wtem - wyleciał w powietrze, jak wystrzelony z procy.Furgonetkajechała na pełnym gazie, więc chłopca wyrzuciło wysoko ponad moje pole widzeniaz okna.Kiedy znikał mi z oczu, nadal jeszcze wznosił się w górę. - O cholera! - Chwyciłem portki z krzesła i rzuciłem się dodrzwi.Usłyszałem wołanie Saxony, ale nie zatrzymałem się dla złożeniawyjaśnień.Po raz drugi w życiu oglądałem scenę potrącenia człowieka przezsamochód.Za pierwszym razem było to w Nowym Jorku.Ofiara wylądowała na głowie.Zbiegając z ganku po dwa stopnie, pomyślałem sobie przelotnie, jak nierealniewyglądają takie wypadki.Widzisz faceta, który gada ze znajomym albo liże loda -potem szybki ruch, głuche uderzenie - i martwe ciało szybuje w powietrzu. Kierowca wysiadł z furgonetki i stał pochylony nad ciałem.Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, kiedy doszedłem na miejsce, były zielonelody, oblepione ziemią i żwirem.Zaczynały już topnieć na czarnym asfalcie. Nikogo więcej nie było w pobliżu.Zbliżyłem się do kierowcy i zwahaniem zajrzałem mu przez ramię.Śmierdział potem i ciepłem ludzkiego ciała.Chłopiec leżał na boku, z nogami rozrzuconymi jak na stop - klatce, ukazującejdziecko w biegu.Z ust sączyła mu się krew, oczy były szeroko otwarte.Nie:tylko jedno oko było otwarte, drugie było półprzymknięte, powieka drgała. - Mogę pomóc? Wezwę karetkę, dobrze? Niech pan tu zostanie, aja polecę wezwać karetkę.Kierowca odwrócił się: znałem jego twarz z biesiadyprzy rożnie.Był jednym z kucharzy.Stary kawalarz. - Nic się nie zgadza.Ale ja to wiedziałem.Tak, pewnie, niechpan ściągnie karetkę.Nigdy nic do końca nie wiadomo. Twarz miał ściągniętą, minę przerażoną, ale najbardziej zdumiałmnie ton jego głosu: złość mieszała się w nim z żalem nad sobą.Bez cienia lęku.Czy też skruchy.Uznałem, że to wynik szoku: ludzie na skutek ciężkich przeżyćczęsto się dziwnie zachowują i mówią od rzeczy.Nieszczęsny błazen wiedziałprawdopodobnie, że na jego życie padł w tej chwili cień, niezależnie od tego, cobędzie z chłopcem.Był skazany na pięćdziesiąt, z grubsza sądząc, lat życia wświadomości, że przejechał dziecko.Jak Boga kocham, było mi go żal
[ Pobierz całość w formacie PDF ]