[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Napięcie wisiało w powietrzu, doskonale wyczuwalne, aleokolica przypominała miasto - widmo.Tylko od czasu do czasu przemykał jakiśsamochód z tajną misją.Poddałem się i wróciłem do domu. Przez kilka następnych godzin, z góry, od pani Fletcher, sączyłsię do nas apetyczny zapach pieczeni.Chociaż nie znoszę przyjęć i spędówtowarzyskich, byłem wyjątkowo podekscytowany nadchodzącym wieczorem. Około czwartej po południu, Saxony przerwała pracę nad głowąnowej marionetki - bullteriera, a jakże - i zabarykadowała się w łazience zamurem piany do kąpieli i szamponu. Próbowałem poczytać Bettelheima "O skuteczności czarów", alebez powodzenia.Ciekaw byłem, czy Saxony przespała się z Geoffem Wigginsem.Potem próbowałem odgadnąć, co to za potrawę pichci się na górze. O czwartej czterdzieści pięć, pani Fletcher wyszła z domu, nieżegnając się z nami ani nie zostawiając poleceń w sprawie pieczeni.Patrzyłem zanią, jak szła ulicą, a ledwie zniknęła z pola widzenia, poczułem, że za wszelkącenę muszę być na stacji o piątej trzydzieści i zobaczyć, co oni zrobią.Mówiłemsobie, że mam wszelkie prawo tam być.Do licha, to przecież przede wszystkim naspowinno się było zaprosić! Wstałem i podszedłem do drzwi łazienki.Po chwili wahaniawszedłem do środka.W łazience panowała parna szarość, momentalnie spociłem sięcały od gorącej wilgoci. - Sax? - Słucham? Wystawiła głowę spomiędzy zasłon prysznica.Nagłowie miała turban z białej piany. - Sax, postanowiłem zakraść się na stację i zobaczyć, co onirobią.Muszę to zobaczyć. - Och, Tomaszu, nie rób tego, proszę cię.Jeżeli ktoś cię tamprzyłapie, wściekną się na całego i. - Coś ty, nikt mnie nie przyłapie.Zakradnę się tam kwadrans popiątej i na pewno zdążę przed paradą.Pomyśl, Sax, to niepowtarzalna okazja. Pokiwała na mnie palcem, żebym podszedł bliżej. - Kocham cię, Tomaszu.Kiedy wyjechałam, myślałam o tobie bezprzerwy.Błagam, zrób tak, żeby cię tam nikt nie zobaczył.Byliby wściekli! Przyciągnęła moją głowę za kark i kapiąc mi wodą za koszulępocałowała, bardzo mocno i mokro.Od pół godziny było już całkiem ciemno, kiedyzamknąłem drzwi i na palcach zszedłem po schodkach, jak rozbójnik z bandy AliBaby.W pierwszym zetknięciu z nocą pomyślałem, że pewnie znów spadnie śnieg.Nie było tak zimno jak przedtem.Powietrze stało nieruchomo, a niebo miałobrązowawy odcień mlecznej czekolady, jaki przybiera zwykle tuż przed opadnięciempierwszych płatków śniegu.Rozdział X Upłynęły przeszło trzy lata, zanim zrozumiałem, dlaczego wtedynie wrzuciłem Saxony do samochodu i nie nawiałem z Galen, korzystając z tego, żewszyscy wyszli na stację w oczekiwaniu na "przyjazd". On mnie o to zapytał któregoś dnia.Siedzieliśmy w Grinwald, nazalanym słońcem tarasie restauracji w środku miasta, skąd patrzyliśmy na góry iszczyt Eiger.Odwróciłem się do niego, ale poranne słońce siedziało mu dokładniena ramieniu, więc spojrzałem z powrotem na szczyty. - Bóg mi świadkiem, że trzeba było tak zrobić.Jakie to byłoproste! Ale należy pamiętać, co się działo nigdy w życiu ani przez moment niepodejrzewałem, że mam duszę artysty - a tu nagle stałem się kimś.kimś.niewiem jak to nazwać.kimś w rodzaju Prometeusza czy co - wykradałem ogieńbogom! Poprzez swoje dzieło, czy też raczej poprzez nasze wspólne dzieło, miałozostać odtworzone życie ludzkie.W dodatku osoba, wespół z którą tekodokonywałem, była moją ukochaną! Kobietą, z którą chciałem zostać do końcażycia.Było jeszcze mnóstwo innych powodów.Zawsze są w takich chwilach.Znówbyłem bożyszczem Galeńczykow, co znakomicie wpływało na moje samopoczucie.NawetAnna robiła, co jej kazałem.Z chwilą, kiedy Saxony wróciła, wydarzenia wmieście przestały się kiełbasić.Czułem, że jestem niezwyciężony.Dopóki byliśmyrazem, nie mogło nas spotkac nic złego.Bo i jakże? Byliśmy, bądź co bądź,nowymi Marshallami France'ami.Mieliśmy jego siłę.Panowaliśmy nad całympieprzonym miasteczkiem. - I ani przez moment nie pomyślałeś.- Zajrzał do swojejfiliżanki z kawą, żeby nie wprawiać mnie w zakłopotanie. - Nie, ani przez ułamek sekundy. Podniosłem łyżeczkę do kawy i umieściłem ją w filiżance.* Domy po obu stronach ulicy były odświętnie iluminowane ale niezauważyłem w nich znaku życia.Wszyscy mieszkańcy udali się na stację Galen,szczęśliwi, że chociaż na chwilę wychodzą z domów wszyscy razem, aby odbyćgeneralną próbę tego momentu w przyszłości, kiedy Marshall France rzeczywiściewróci i obejmie na zawsze dyrygenturę nad ich życiem. Woń sosny i spalin towarzyszyła mi przez całą drogę doprzejazdu kolejowego, którą przemierzałem już setki razy.Spojrzałem na zegarek.Była piąta dwadzieścia jeden.Dojście do stacji uliczką równoległą do torówmogło mi zająć pięć do ośmiu minut.A więc ledwo - ledwo.Ryzykowałem, ale byłoto ekscytujące i już czułem, jak serce wali mi pod żebrami. Skręciłem w prawo i ulicą Hammond skierowałem się na wschód, cochwila przechodząc w krótki sprint.Na chodnikach leżało trochę śniegu; czułemgo pod podeszwami, jakbym szedł po ostrych kamykach. Sapałem głośno, a moje ręce pracowały u boków jak tłokiparowozu.Co oni tam robią? Jak będą wyglądali do kładnie o piątej trzydzieści?Co się.? I wtedy usłyszałem to z oddali.Zatrzymałem się i mgła zasnuła mioczy.Dwa krótkie gwizdnięcia, a potem jedno długie.Długie, które zawisło wpowietrzu jak sygnał zwierza nie z tej ziemi.Zeskoczyłem z chodnika na jezdnię.Ponownie rozległ się gwizd, tym razem bliżej, właściwie już prawie na stacjiGalen.Przecież pociągi pasażerskie od dawna nie zatrzymują się w Galen.Ulicakończyła się ślepo, ale przesadziłem kamienny mur i pędziłem dalej.Nareszciezobaczyłem stację.Była rzęsiście oświetlona, jak do kręcenia filmu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]