[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. - Zdaje mi się, że też tak myślałam. - Ale. - To nieważne. Narastała między nami cisza. Miała na sobie suknię ze złotego jedwabiu z dekoltemeksponującym zaokrąglenie piersi, a sczesane do tyłu włosy nie zasłaniałygładkich pogodnych linii jej piękna, piękna, które kiedyś rozpalało mnie.irozpalało mnie nawet teraz. - Posłuchaj - powiedziałem.- Z jakiegoś powodu ciągniemnie, by z tobą pomówić; czuję, że mam. - Odczuwam to samo.- W jej słowach było wiele pasji, którązaraz spróbowała ukryć.- O czym będziemy mówić? - Nie jestem pewien. Stukała palcem w kieliszek. - Może się przejdziemy? Wszyscy się nam przyglądali, gdy wychodziliśmy, a kilkaosób podążyło za nami na korytarz i okoliczność ta skłoniła mnie do wystąpieniaz sugestią, że lepiej będzie pomówić w moim mieszkaniu.Zawahała się, a potemledwie dostrzegalnym skinięciem wyraziła zgodę.Szybko przebiliśmy się przeztłumy, gubiąc prześladowców, a potem ruszyliśmy wolniejszym krokiem.Od czasu doczasu przyłapywałem ją na wpatrywaniu się we mnie; pytałem wówczas, czy coś jestnie w porządku. - Nie w porządku? - Zdawała się smakować te słowa,próbować.- Nie - powiedziała.- Nie bardziej niż zwykle. Sądziłam, iż po rozmowie z nimprzekonam się, że jest ledwie falsyfikatem, że w niczym - prócz rzeczynajbardziej powierzchownych - nie będzie przypominał Reynoldsa.Ale byłoinaczej.Krocząc tym złotym korytarzem w tłumie turystów przelewających się zesklepów pamiątkarskich do barów, czułam się przy nim tak samo jak owego dnia,gdyśmy się poznali w Abidżanie: ogromnie przyciągana, krucha i przejęta.Aprzecież wyczuwałam jednak w nim różnicę.Jakkolwiek obecność Reynoldsa byładominująca i intensywna, w intensywności owej odczuwało się coś kruchego:wrażenie, iż jego diamentowy połysk może łatwo zostać skażony.Z tym Reynoldsemnie miało się wrażenia podobnej niestałości.Obecność jego - choć potężna - byłagładka, naturalna i wolna od ułomności. Co krok natykaliśmy się na owoce Równań: przekaźnikimaterii, salony odrodzeń, w których można doświadczyć tak transformacji ciała,jak i duszy; oraz wszechobecnych badaczy, niektórych na poły przeniesionych wstan transkorporealny i spowitych w płaszcze, by fakt ten ukryć, alezdradzających się oczami skierowanymi gdzieś w głąb własnej istoty. Mając u boku Reynoldsa postrzegałam to wszystko jakozrozumiałe, nie zaś - jak dawniej - jako festiwal bezsensownychnieprawdopodobieństw.Zapytałam, co czuje widząc rezultaty swej pracy, a onodrzekł: - Naprawdę zupełnie mnie to nie obchodzi. - A co cię obchodzi? - Ty, Carolyn - odrzekł. Ta odpowiedź sprawiła mi przyjemność i jednocześniezaniepokoiła. - Na pewno masz na głowie sprawy istotniejsze. - Wszystko, co uczyniłem, uczyniłem dla ciebie - przez jegotwarz przebiegł wyraz zakłopotania. - Nie graj przede mną ! - warknęłam z rosnącym gniewem.-To nie jest występ, to nie jest audytorium. Otworzył usta, ale zatrzymał dla siebie to, co chciałpowiedzieć, i szliśmy dalej. - Wybacz - powiedziałam uświadamiając sobie zmieszanie, wjakie musiał popaść.- Ja. - Nic tu nie ma do wybaczania - powiedział.- Wszystkienasze omyłki mamy już za sobą. Nie wiem, skąd płynęły te słowa.Byłymoimi słowami, a przecież zdawały się zarazem dochodzić z jakiegoś miejsca wgłębi mej istoty, miejsca, którego istnienie było dotąd skrywane, a ja sammogłem tylko te słowa powstrzymywać.Doszliśmy do górnych poziomów stacji, gdziemieszkał personel stały, i minąwszy zakręt nieomal wpadliśmy na zagapionego wścianę nieruchomego badacza: bladego czarnowłosego młodzieńca o wąskich ustach,spowitego w szarą pelerynę.Jego oczy wyglądały jak martwe, głos brzmiałgrobowo. - Ono czeka - powiedział. Są tak pogrążeni w kontemplacji, ci badacze, że mówiąnajdziwniejsze rzeczy.Niektórzy dostrzegają w nich wyrocznie, ale ja nie: ichsłowa sprawiają wrażenie przypadkowych, jak iskry z wystrzępionego przewodu. - Co czeka? - zapytałem zaciekawiony. - Życie.miasto. - Ach, tak - powiedziałem.- A jak się tam dostać? - Ty.- zagapił się na mnie z otwartymi ustami. Carolyn pociągnęła mnie i ruszyliśmy dalej.Zacząłemżartować z tego spotkania, ale powstrzymałem się widząc na jej twarzyzakłopotanie. Gdy weszliśmy do mieszkania, stanęła na środku bawialni,zdumiona widokiem ścian.Zaprogramowałem je, by ukazywały pejzaż z początkówŚmiałego kochanka: bezkres złocistych traw i migotanie na horyzoncie, któremogło być błyskiem jakiejś promiennej wieżycy. - Niepokoi cię to? - zapytałem ukazując gestem ściany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]