[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pochyli³em siê do niego i odci¹gn¹³em kaptur.-Œwiat³o! - Wykrzykn¹³.- Œwiat³o! Spójrz, doktorze, tam! Rzeczywiœcie zobaczy³emœwiat³o, d³ug¹, w¹sk¹, dziwnie bia³¹, pionow¹ smugê œwiat³a, wydobywaj¹c¹ siê zbaraku umiejscowionego naprzeciwko tego, przy którym staliœmy.Schyleni, podwiatr, potaszczyliœmy Zabrinsky.ego przez dziel¹c¹ nas przestrzeñ.Po razpierwszy oœwietli³em coœ, co nie by³o tylko metalowym szkieletem.Barak.Poczernia³y i nadpalony, trochê krzywy, zabity dykt¹ w miejscu jedynego okna,ale barak.Œwiat³o pada³o z lekko uchylonych drzwi od zawietrznej strony.Po³o¿y³em d³oñ na klamce, jak dot¹d jedynym w Stacji miejscu, gdzie nie by³oznaæ œladów ognia.Zawiasy zaskrzypia³y niczym stara, zardzewia³a brama nacmentarzu o pó³nocy i drzwi siê uchyli³y.Weszliœmy do œrodka.Barak ten owymiarach piêæ i pó³ metra na trzy, oœwietlony do najdrobniejszego szczegó³uupiornym blaskiem, dobywaj¹cym siê z zawieszonej na haku poœrodku b³yszcz¹cego,aluminiowego sufitu latarni sztormowej.Sufit pokrywa³a gruba, przezroczystawarstwa lodu, z wyj¹tkiem ma³ego krêgu w najbli¿szym s¹siedztwie lampy.Lódpokrywa³ równie¿ od góry do do³u wszystkie œciany.Drewniana pod³oga nie by³aoblodzona tylko tam, gdzie le¿eli ludzie, ale mo¿e i oni le¿eli na lodzie, niemog³em tego sprawdziæ.Moim pierwszym wra¿eniem, w³aœciwie przekonaniem, którezmrozi³o mnie jeszcze bardziej ni¿ arktyczny sztorm na zewn¹trz, by³a myœl, ¿eprzybyliœmy za póŸno.Widzia³em w swoim ¿yciu wielu martwych ludzi i wiedzia³em,jak wygl¹da nieboszczyk, a to co teraz zobaczy³em zaskoczy³o mnie.Bezkszta³tne,skulone, nie daj¹ce znaku ¿ycia sylwetki le¿¹ce pod pogniecionymi stertamiko³der, szmat i skór.Nie da³bym z³amanego pensa za to, ¿e u któregokolwiek znich ko³ata³o jeszcze serce.St³oczone blisko siebie postaci, le¿¹ce nierównympó³kolem w najdalszym od drzwi k¹cie baraku.Panowa³ ca³kowity bezruch, takjakby le¿eli tu ca³¹ wiecznoœæ.Oprócz syku lampy ciœnieniowej, nie s³ychaæ by³o¿adnego dŸwiêku.Nie licz¹c oczywiœcie nieustannego bêbnienia kryszta³ków lodu owschodni¹ œcianê baraku.Posadziliœmy Zabrinsky'ego i oparliœmy go o œcianê.Rawlings zdj¹³ tobó³ z pleców, wyj¹³ kuchenkê, od³o¿y³ na bok rêkawice i zacz¹³wygrzebywaæ brykiety.Hansen zaci¹gn¹³ za sob¹ drzwi, odpi¹³ rzemienie plecaka,wyrzucaj¹c konserwy na pod³ogê.Z jakiegoœ powodu odg³os szalej¹cej na zewn¹trzburzy oraz syk lampy potêgowa³y œmiertelny bezruch w baraku.Nag³y, metalicznygrzechot upadaj¹cych puszek sprawi³, ¿e a¿ podskoczy³em.Podskoczy³ równie¿jeden z martwych.Cz³owiek le¿¹cy najbli¿ej mnie poruszy³ siê niespokojnie,przekrêci³ i usiad³ wpatruj¹c siê w nas niedowierzaj¹co zamglonymi iprzekrwionymi oczyma.Mia³ odmro¿on¹ i okropnie poparzon¹ twarz.Œlady poparzeñzakrywa³ czêœciowo zarost.Przez kilka niezmiernie d³ugich sekund wlepia³ w nasoczy nie mru¿¹c powiek a nastêpnie, popchniêty chyba jakimœ odruchem godnoœci,zignorowa³ moje wyci¹gniête ramiê i chwiejnie, z wyraŸnym wysi³kiem podniós³ siêna nogi.Nagle jego popêkane i poparzone wargi rozchyli³y siê w uœmiechu.-Straciliœcie cholernie du¿o czasu na przyjœcie tu.- G³os mia³ chropowaty is³aby z typowym londyñskim akcentem.- Nazywam siê Kinnaird, radiotelegrafista.- Whisky? - Zapyta³em.Uœmiechn¹³ siê ponownie i oblizuj¹c jêzykiem spêkanewargi skin¹³ g³ow¹.Widok mocnej whisky, wlewanej do gard³a przywiód³ mi na myœlwidok cz³owieka pokonuj¹cego w beczce wodospad Niagara, przez chwilê widocznego,by za moment rozp³yn¹æ siê na zawsze.Zgi¹³ siê w pó³, kaszl¹c chrapliwie, a¿³zy nap³ynê³y mu do oczu, ale kiedy siê wyprostowa³, jego wychud³e i zabiedzonepoliczki nabra³y koloru, a ¿ycie zaczê³o powracaæ do zmatowia³ych oczu.- Jeœlizawsze witasz siê z takim fasonem, brachu, to przyjació³ ci nie brak.- Pochyli³siê i potrz¹sn¹³ za ramiê cz³owieka, obok którego le¿a³ przedtem.- Wstawaj,Jolly, stary druhu.Gdzie twoje maniery.Mamy towarzystwo.Obudzenie Jolly'ego,"starego druha", wymaga³o kilku mocnych szarpniêæ.Jednak ockn¹wszy siê od razuby³ ca³kiem trzeŸwy i momentalnie, choæ nieco chwiejnie, wsta³ na nogi.By³niskim, puco³owatym osobnikiem o oczach koloru chiñskiej porcelany i chocia¿zarost jego twarzy, tak samo jak i Kinnairda, a¿ siê prosi³ o brzytwê, topoliczki zachowa³y resztki kolorów, a okr¹g³a, pogodna twarz nie wygl¹da³a nazmizerowan¹.Wargi i nos nie przedstawia³y jednak zbyt przyjemnego widoku.Odmro¿enie zrobi³o swoje.Niebieskie oczy zamigota³y zdumieniem, otworzy³y siêszeroko, a nastêpnie rozb³ys³y powitaniem.Odgad³em, ¿e Jolly umie b³yskawicznieprzystosowaæ siê do ka¿dej sytuacji.- Goœcie, och? - jego g³os tr¹ci³irlandzkim akcentem.- Jesteœmy diabelnie szczêœliwi widz¹c was, ch³opcy.Czyñhonory domu, Jeff.- Nie przedstwiliœmy siê - powiedzia³em.- Jestem doktorCarpenter, a to.- To¿ to sympozjum Brytyjskiego Stowarzyszenia Lekarzy, starydruhu - przerwa³ mi Jolly.Jak siê póŸniej okaza³o, zwrotu "stary druhu" u¿ywa³co chwilê, a przynajmniej co trzecie zdanie.Maniera ta nieco dziwniekontrastowa³a z irlandzkim akcentem.- Doktor Jolly? - Zgadza siê.Lekarzwojskowy, stary.- Rozumiem.To jest porucznik Hansen z amerykañskiej ³odzipodwodnej "Delfin".- £odzi podwodnej? - Jolly i Kinnaird spojrzeli po sobie, apotem na nas.- Powiedzia³ pan ³odzi podwodnej? - Na wyjaœnienia bêdzie czas.Oficer torpedowy Rawlings i radiooperator Zabrinsky.Spojrza³em w dó³ naskulonych na pod³odze mê¿czyzn.Niektórzy z nich zaczynali poruszaæ siê nadŸwiêk g³osów, inni unosili siê ju¿ na ³okciach.- Co z nimi? - Dwa lub trzyprzypadki powa¿nych oparzeñ - odpar³ Jolly.Dwóch lub trzech wycieñczonychzimnem i brakiem ¿ywnoœci, ale nie na tyle, ¿eby jedzenie i ciep³o nieprzywróci³o im si³ w ci¹gu paru dni.Kaza³em im siê tak st³oczyæ, ¿eby mogli siêogrzaæ nawzajem.Przeliczy³em ich.Dwunastu.Razem z Jollym i Kinnairdem.-Gdzie reszta? - Zapyta³em.- Reszta? - Kinnaird spojrza³ na mnie w nag³ymzdziwieniu, z ch³odnym wyrazem twarzy.Wskaza³ za siebie: - W nastêpnym baraku,brachu.- Dlaczego? - Dlaczego? - Potar³ zmêczonym ruchem czo³o tu¿ ponadprzekrwionymi oczyma.- Dlatego, ¿e nie przepadamy za spaniem w pomieszczeniupe³nym zw³ok.- Nie prze.- urwa³em i spojrza³em na ludzi u moich stóp.Siedmiu z nich ju¿ siê przebudzi³o, trzech podpar³o na ³okciach, czterech le¿a³obez ruchu, wszyscy wygl¹dali na os³upia³ych ze zdziwienia.Trzech œpi¹cych, czyte¿ mo¿e nieprzytomnych mia³o poprzykrywane twarze.Powiedzia³em powoli: - By³owas dziewiêtnastu.- Dziewiêtnastu - zawtórowa³ Kinnaird.- Pozostali.no.nie mieli nawet szansy.Nie powiedzia³em nic.Uwa¿nie lustrowa³em twarzeprzytomnych ju¿ ludzi, maj¹c nadziejê ujrzeæ wœród nich tê, któr¹ pragn¹³emzobaczyæ.Jeszcze ³udzi³em siê, ¿e nie rozpozna³em jej od razu, ze wzglêdu nato, ¿e odmro¿enia, g³Ã³d i poparzenia czyni³y j¹ nierozpoznawaln¹
[ Pobierz całość w formacie PDF ]