[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale sam popatrz.Jest piêknienamalowany.Poci¹gniêciem Waldegrave'a, z jego kolorystyk¹ i nieprawdopodobnymbogactwem szczegó³Ã³w.Nie potrafi³bym namalowaæ czegoœ takiego w tydzieñ, a codopiero przez parê godzin.Nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e do tej pory nie by³em wstanie utrzymaæ na tym cholernym obrazie œwie¿ej farby.Zamilk³ na moment.Jedn¹ piêœæ mia³ œciœniêt¹ i dr¿¹c¹.Potem doda³ cicho:— Nie zrobi³em tego, Yincent.Przysiêgam na Boga.To po prostu siê zjawi³o.— Czy powiesz o tym szeryfowi Smithowi? O obrazie?— Jeszcze nie wiem.Nie potrafi³em pomyœleæ o tym spokojnie.On powie, ¿eupad³em na g³owê.Yincent przysun¹³ sobie krzes³o poplamione setkami plam ró¿nokolorowej farby iusiad³ tak, ¿e móg³ przygl¹daæ siê obrazowi Waldegrave'a z bliskiej odleg³oœci.— Coœ zaczyna siê dziaæ — powiedzia³.— No pewnie, ¿e coœ siê zaczyna dziaæ — uniós³ siê Aaron.— Pojawi³ siêcholerny, przeklêty morderca kotów.— Nie, nie, jest jak.nie wiem.jest jak na przyjêciu.Wiesz, czasem idzieszna przyjêcie i wszyscy œmiej¹ siê, rozmawiaj¹ i do-160brze siê bawi¹.Nagle ktoœ wchodzi i wnosi taki nastrój, ¿e wszyscy milkn¹ izaczynaj¹ Ÿle siê czuæ.Ze mn¹ jest podobnie.Jest tak, jakby ktoœ wkroczy³ wnasze ¿ycie i spowodowa³, ¿e poczuliœmy siê g³upio, Ÿle i niedorzecznie.— Kto? Kto wkroczy³ w nasze ¿ycie i spowodowa³, ¿e poczuliœmy siê g³upio iniedorzecznie?— Nie wiem.Ale zdarzy³y siê rzeczy, na pozór ze sob¹ nie zwi¹zane, arównoczeœnie maj¹ce jakieœ dziwne powi¹zanie.Aaron sposêpnia³ jeszcze bardzieji szarpn¹³ za brodê.— Napij siê wina — powiedzia³.— Chyba nie bardziej rozumiem to, co mówisz, ni¿to, co spotka³o Yan Gogha.— Pos³uchaj.na pocz¹tku zmar³ Edward.w niesamowitych koszmarnychokolicznoœciach.Potem Ben, syn pani Miller, mia³ jakiœ atak ob³êdu.Z tego, cos³ysza³em, zabrano go do szpitala.Potem zniknê³a dawna dziewczyna Edwarda.ajej kot wcisn¹³ siê do butelki i rozdrapa³ na kawa³ki.Teraz Yan Gogh zosta³odarty ze skóry.— Nie widzê tu ¿adnego powi¹zania.— Tym powi¹zaniem, Aaronie, jestem ja.Wszystkie te wypadki zdarzy³y siêludziom, których ja znam.— Nie mo¿esz siê za nie winiæ.Nie ma ¿adnego zwi¹zku.— Nie wiem.To, co powiedzia³eœ wczeœniej.o tym portrecie.có¿, to mo¿emieæ z tym coœ wspólnego.Mój dziadek nie tylko dba³ o ten portret; on mia³niemal obsesjê na jego punkcie.W testamencie znalaz³y siê ca³e ustêpy na tentemat; jak mój ojciec ma o niego dbaæ, jak to nigdy nie wolno go sprzedaæ, jaknigdy nie wolno go wypo¿yczyæ ¿adnej obcej galerii ani wysy³aæ za granicê, aniwystawiaæ publicznie.I oto ten portret znajduje siê w samym centrumwszystkiego, co siê teraz dzieje.Oczywiœcie, rozpada siê na kawa³ki.Jestniemal nie do odratowania.A równoczeœnie nie potrafiê oprzeæ siê wra¿eniu, ¿eon ¿yje w³asnym ¿yciem.W istocie wydaje mi siê, ¿e teraz jest w nim wiêcej¿ycia ni¿ za czasów, kiedy by³em ch³opcem.Jakby w jakiœ sposób o¿y³.Aaron nala³ sobie szczodrze do szklanki i wychyli³ jednym haustem pó³zawartoœci.— Muszê przyznaæ, Yincent, ¿e za cholerê nie pojmujê, co chcesz mi powiedzieæ.Ale masz racjê.Ten portret ma w³asne ¿ycie, z ¿yciem mojego kota w³¹cznie.161— Uwolniê ciê od niego.Nie przejmuj siê.Zabiorê go dzisiaj ze sob¹ do domu.— To dobrze.Nie mogê znieœæ jego widoku i smrodu.Do koñca moich dni nie chcêju¿ s³yszeæ imienia Waltera Waldegrave'a.— Gdybyœ zdecydowa³ siê wspomnieæ o nim szeryfowi Smi-thowi, mo¿esz go do mnieodes³aæ.— W¹tpiê, ¿ebym mu powiedzia³.— Aaron skoñczy³ wino i otar³ usta wierzchemd³oni.— Zamkn¹³by mnie.I ciebie te¿, je¿eli nie bêdziesz ostro¿ny.Nie mieli sobie du¿o wiêcej do powiedzenia.Ka¿dy z nich by³ g³êboko przejêtytym, co spotka³o Van Gogha, a tak¿e myœl¹, ¿e portret w jakiœ sposób stanowiklucz do przera¿aj¹cych wypadków z paru ostatnich dni.Aaron zapakowa³ portret wp³achty szarego papieru ostro¿niej, ni¿ to by³o konieczne.Yincent zaniós³ go naramieniu do wozu i zamkn¹³ w baga¿niku.Stali obaj w œwietle bij¹cym z werandyAarona.Wiatr unosi³ ob³oczki pary ich oddechów.— Jak szeryf tylko tu wpadnie, przeka¿ê ci, co powiedzia³ — odezwa³ siê Aaron,œciskaj¹c d³oñ Yincentowi.— Dziêki.I wierz mi, przykro mi z powodu tego portretu.— Mo¿e dajemy siê ponieœæ wyobraŸni.Jutro rano bêdziemy œmiali siê z tegowszystkiego.— Jasne.Aaron zawaha³ siê na moment, potem po³o¿y³ Yincentowi d³oñ na ramieniu.— Uwa¿aj na siebie, dobra? Wiesz, nigdy nie wiadomo.— Wskaza³ g³ow¹ baga¿niksamochodu.Yincent jecha³ w kierunku Candlemas, czuj¹c smutek i niepokój.Kiedy dotar³ namiejsce, dom spowija³y ciemnoœci.Z nieba zaczaj prószyæ œwie¿y œnieg.Okr¹¿y³bentleyem dom.Gara¿e i stajnie mieœci³y siê z boku budynku.Nie wy³¹czaj¹csilnika, wysiad³ i otworzy³ staromodne, pomalowane zielon¹ farb¹ drzwi gara¿u.Wprowadzi³ v/óz, zgasi³ œwiat³a i wy³¹czy³ silnik.Kiedy to robi³, by³ pewien,¿e us³ysza³ odg³os drapania.Siedzia³ przez chwilê nads³uchuj¹c.Nie dociera³y do niego ¿adne dŸwiêki pozatykaniem ziêbn¹cego metalu i bulgotaniem uk³adu klimatyzacyjnego.Byæ mo¿e todrapanie to nic innego, jak œlizgaj¹cy162siê pasek wentylatora ch³odnicy.Zlekcewa¿y³ wiêc ten ha³as, wyj¹³ kluczyki iwysiad³ z wozu.Wtedy us³ysza³ to powtórnie.Wysoki i przenikliwy dŸwiêk.Nie ruszy³ siê, aledŸwiêk rozp³yn¹³ siê i nie by³o wiadomo, sk¹d pochodzi³ ani co mog³o byæ jegoŸród³em.Mo¿e pies, mo¿e bawi¹ce siê dzieci.Kot wij¹cy siê z bólu.Wyj¹³ z baga¿nika obraz Waldegrave'a i poszed³ z nim do frontowego wejœcia.Otworzy³ drzwi i wszed³ do œrodka, szukaj¹c d³oni¹ œwiat³a.Hol by³ lodowaty ipachnia³ pleœni¹, wystyg³ymi k³odami drewna z kominków i zaniedbaniem.Opar³portret o œcianê i poszed³ do kuchni wy³¹czyæ alarm przeciww³amaniowy i zapaliæwiêcej œwiate³.Godzinê zajê³o mu rozgrzanie wody w bojlerze w piwnicy oraz rozpalenie ognia nakominkach w trzech dolnych pokojach i sypialni.Ale wkrótce w domu zaczê³o byæciep³o i weso³o.W nagrodê nala³ sobie du¿¹ szklankê irlandzkiej whisky iwyci¹gn¹³ z zamra¿alnika stek z karkówki, zamierzaj¹c przygotowaæ w kuchencemikrofalowej porz¹dn¹ kolacjê.W³aœnie zastanawia³ siê, czy wybraæ p³ytê z Pastoraln¹ Beetho-vena czy mo¿eCzajkowskiego Serenadê C-dur na smyczki, kiedy zadzwoni³ telefon.Siêgn¹³ pos³uchawkê i powiedzia³:— Pearson.— Ach, to ty, Yincent — odpowiedzia³ mu starczy, suchy g³os.— Mówi GarySpellecy, z naprzeciwka.Zobaczy³em, ¿e u ciebie œwiat³a siê pal¹, i chcia³emsiê upewniæ, czy to nie jakiœ nieproszony goœæ.— Dziêki, Gary.Przyjecha³em poza planem.Wpad³em do pani Miller, ¿ebyprzygotowa³a dom, ale jej nie zasta³em.— Nie bêdzie jej przez jakiœ czas.Przenios³a siê do Guthriesów.— Dosz³o do mnie, ¿e Bena zabrano do szpitala.Czy to coœ powa¿nego?— Chyba to nie moja sprawa — powiedzia³ Gary Spellecy.— Gary, co siê sta³o? — Yincent chcia³ wiedzieæ.Polana na kominku trzasnê³yg³oœno, a nag³y odwrotny cug wepchn¹³ dym do pokoju.— Ben oszpeci³ siê; tak coœ s³ysza³em.— Oszpeci³? Jak?163— Poci¹³ sobie twarz od³amkiem rozbitej szklanki.Doktor Ser-ling powiedzia³, ¿eto najciê¿szy przypadek samookaleczenia, jaki widzia³.Yincent poczu³, ¿e mózg nagle zaczyna mu puchn¹æ, jakby mia³ rozsadziæ muczaszkê.¯y³y na czole nabrzmia³y; poczu³ bolesny pr¹d obiegaj¹cy doln¹ szczêkê,przenikaj¹cy a¿ do korzeni zêbów m¹droœci.— Nic ci nie jest? — spyta³ Gary Spellecy.— Oczywiœcie, ¿e nic.Wszystko w porz¹dku.— Jakoœ tego nie s³ychaæ.— Jestem zmêczony, to wszystko.S³uchaj, masz telefon Guth-riesów? Chybapowinienem zadzwoniæ do pani Miller.— Z tego, co ostatnio s³ysza³em, pojecha³a do szpitala.Yincent od³o¿y³ s³uchawkê.Patrzy³ na swoj¹ szklankê z whisky, jakby zawiera³aœmierteln¹ dawkê cykuty, ale po chwili prze³kn¹³ j¹ trzema g³oœnymi ³ykami.Pali³a mu jêzyk i zapiek³a w k¹cikach ust
[ Pobierz całość w formacie PDF ]